środa, 15 grudnia 2010

Koniec

Amerykanie - nie pokusimy sie o pelny rys socjologiczny spoleczenstwa amerykanskiego. Tylko kilka ogolnych uwag. Pierwsza to taka, ze takiej roznorodnosci narodowosciowo-jezykowej chyba nigdzie nie mozna doswiadczyc. Nieraz zdarzylo nam sie jechac autobusem/metrem i slyszec wokol siebie kilka jezykow obcych na raz. Oczywiscie prym (obok angielskiego) wiedzie hiszpanski z racji na ogromna mniejszosc latynowska. Tej roznorodnosci towarzysza tez ogromne podzialy. Niemal kazde wieksze miasto ma oddzielne dzielnice Chinczykow, Meksykanow, Polakow, Afroamerykanow, bialych Amerykanow itd., ktorych granice sa rzadko przekraczane przez inne narodowosci. Te podzialy znajduja odzwierciedlenie w wielu sferach zycia. Przykladem moze byc komunikacja publiczna. Gdy podrozowalismy Greyhoundem, najczesciej bylismy jedynimi bialymi twarzami w autobusie, gdy Amtrakiem (pociagiem) - otaczali nas raczej biali Amerykanie (pewnie ze wzglegu na duzo drozsze bilety). Trzeba jednak uczciwie przyznac, ze Amerykanie sa w zdecydowanej (doswiadczonej przez nas) wiekszosci niezwykle przyjaznymi ludzmi. Usmiechaja sie na ulicy, chetnie wskazuja droge, zagaduja w miejscach publicznych, proponuja pomoc, gdy zobacza dwojke mlodziakow z mapa czy przewodnikiem w reku, udzielaja wielu zyczliwych i praktycznych porad (jeden zulowaty pan w Nowym orleanie nawet ostro nas zjechal, gdy na jego pytanie, czy moze nam jakos pomoc, odpowiedzielismy, ze nie, bo wiemy, gdzie mamy jechac. Oczekiwal jednak, ze jego pomoc zostanie przez nas przyjeta). Na dluzsza mete sa jednak dosyc meczacy. Glownie ze wzgledu na glosny sposob bycia (wydzieranie sie przez telefon, dzielenie sie swoja ulubiona muzyka itakietam; przy czym wydaje sie, ze natezenie glosu rosnie wraz z zawartoscia pigmentu w skorze) oraz "brudaskowosc" i niechlujnosc (smiecenie wokol siebie, zostawianie resztek jedzenia, rozlewanie sody - w kinach, poczekalniach, autobusach...)

Chipotle - niechetnie przyznajemy, ze zauroczyl nas jeden z fastfoodow. Usprawiedliwiamy sie tym, ze to fastfood z jedzeniem meksykanskim, wiec prawie jak restauracja. Jedzenie wysmienite, ceny przyjazne - czego wiecej chciec?

Drogi - zaskoczylo nas to, ze drogi sa o niebo lepsze niz w Polsce! Cale Stany pokryte sa gesta siatka autostrad miedzystanowych, a do tego sa jeszcze autostrady stanowe, drogi szybkiego ruchu i inne, pomniejsze drozyny. Wszystkie sa szerokie, czesto dwu- a czasem i siedmiopasmowe. Co jakis czas autostrady przecinaja sie, a wtedy w danym miejscu (np. na sodku pustyni) wyrasta kilkupoziomowa betonowa instalacja. Amerykanie tak bardzo popieraja jazde bezkolizyjna, ze nawet na zwyklych skrzyzowaniach jest zawsze dodatkowy pas do skretu w lewo, a sygnalizacja zawsze przewiduje osobne zielone swiatla dla skrecajacych. Na odludziach albo mniejszych ulicach w miastach na skrzyzowaniach jest ciekawy system "4-way stop". Kazdy podjezdzajacy do skrzyzowania ma znak stopu, a rusza pierwszy ten, kto pierwszy podjechal. Nie ma przy tym wyscigow, trabienia, a raczej cierpliwosc i zawsze pare sekund zamieszania - kto moze jechac.

Fastfood - nie byl dla nas wielkim odkryciem fakt, ze Amerykanie sa otyli i ze zywia sie glownie w fastfoodach. Ale nie wiedzielismy, ze fastfoodow jest takie mnostwo i ze wciaz przyciagaja takie tlumy. Cenowo "obiad" w przyslowiowym McDonaldzie jest najtansza opcja szybkiego i cieplego posilku. Nie tylko obiad zreszta. Wszystkie serwuja sniadania (z jajkiem do wyboru - zoltym lub bialym), ktore tez ciesza sie spora popularnoscia. A ze kilka razy zdarzylo nam sie przybyc do jakiegos miasta z samego rana, na wlasnych nogach stalismy w dlugich kolejkach w McDonaldzie. Co ciekawe hamburgery to nie tylko specjalnosc fastfoodow. To czesto glowne dania w amerykanskich restauracjach.


Galon - tak, kazdy wie, ze to jednostka miary uzywana w USA. Ale na galony sprzedaje sie tu nie tylko benzyne, ale tez soki, mleko, lody czy sode (patrz: Soda). Piwo niemal tez - pomimo tego ze jest w puszkach, nie wystepuje najczesciej w liczbie mniejszej niz szesciopak.


G6 - Like a G6; jeden z naszych ulubionych hitow, ktory towarzyszyl nam w Stanach. Przede wszystkim w czasach, gdy podrozowalismy samochodem i moglismy sledzic playlisty hitowych stacji, jesli akurat zmeczylismy sie country, ktorej tu nie brakuje, a jest najlepsza do jazdy samochodem. Zatem, jesli chcecie poczuc sie jak podczas USA Road Trip 2010, polecamy wyszukanie w YouTube:
Far East Movement - "Like A G6"
Katy Perry - "Firework"
Rihanna - "Only Girl (In the World)"
Papa Americano - We No Speak Americano
Zac Brown Band - As She's Walking Away
Sugarland - Stuck Like Glue
i cos starszego, ale z aktualnym i prawdziwym przekazem:
Zac Brown Band - Chicken Fried


Jedzenie - w wydaniu amerykanskim najczesciej obrzydliwe. Chleb ma postac gabki (zmiazdzony wraca do pierwotnego ksztaltu), mieso i jajka konsystencja przypominaja pianke, a wszelkie ciastka, paczki itp. zdaja sie miec tylko jeden skladnik - cukier. W ogole to mozna odniesc wrazenie, ze Amerykanie lubia tylko dwa smaki - slodki i slony. Nic pomiedzy. W zasadzie gdyby nie kuchnie imigrantow, jedzenie musielibysmy sprowadzic do przykrego obowiazku. Dzieki Bogu, nawet w niewielkich miasteczkach nie sprawia wielkiego problemu znalezienie restauracji chinskiej, tajskiej, wloskiej, czy (najcudniejszej z mozliwych) - meksykanskiej.


Jogurt - po wielu srednio udanych probach, przestalismy eksperymentowac i stalismy sie wiernymi uzytkownikami marki Yoplait. Wiekszosc jogurtow ma tu postac prawiegalaretki. Wszystkie dumnie nosza miano "nonfat yogurt" i - chyba dla zachowania rownowagi - maja w sobie bardzo duzo cukru. Niewiele maja wspolnego z tym, co w Polsce nazywami jogurtami. Nawet smaki maja inne - mozna oczywiscie znalezc truskawkowy, czy jagodowy, ale wsrod dwudziestu pieciu smakow prym wioda: strawberry cheesecake, Boston cream pie, key lime pie, czy Pina colada.


Kawa - towar deficytowy w Stanach. Oczywiscie mamy na mysli prawdziwa kawe, bo lurowaty napoj o smaku kawowym pija tutaj wszyscy i wszedzie. Rano trudno spotkac na ulicy osobe bez kubka w rece. Ulubiona forma jest kawa (ciepla) zasypana kostkami lodu (nie odwazylismy sie sprobowac). Na poczatku wykrecalo nam mordki, z czasem sie przyzwyczailismy do smaku amerykanskiej kawy, a w niektorych miejscach nawet nam smakowala...


Komunikacja miejska - w wiekszosci miast - pieta achillesowa (poza Nowym Jorkiem). Kursuje rzadko, wolno, w sobie tylko znanych godzinach. W duzej mierze powodem jest fakt, ze wszyscy pasazerowie wsiadaja przez przednie drzwi i albo wylegitymowuja sie z biletow posiadanych, albo kupuja nowe. Zakup odbywa sie przez wrzucenie wyliczonej kwoty do specjalnej maszynki, ktora nie wydaje reszty i nie reaguje w zaden sposob na protesty pasazerow-nowicjuszy, ktorzy wrzucili wieksza kwote niz wymagana. Jazde dodatkowo wydluzaja sami kierowcy, ktorzy witaja sie niemal z kazdym wsiadajacym (co jest bardzo mile), a z niektorymi ucinaja sobie nawet pogawedke. Czasami lubia spozyc na jakims przystanku posilek w postaci frytek, chipsow, czy nawet kurczaka (przy czym kosci laduja za oknem). W wiekszosci spotkanych przez nas przypadkow kierowcy byli bardzo mili, pomocni i przejeci problemami komunikacyjnymi pasazerow. Jesli w autobusie nie ma wyswietlonych przystankow, wykrzykuja nazwy kolejnych przecznic, przy ktorych po pociagnieciu za specjalna zylke, mozna spowodowac zatrzymanie pojazdu. Co wazne - i niespotykane w Polsce - latwo namowic ich na zatrzymanie sie w miejscu innym niz przystanek.


Koscioly - jak juz pisalismy nieraz, koscioly rzadko stanowia wazne punkty na planie miast amerykanskich. Jesli zdarzaja sie okazale budynki swiatyn, nierzadko zasloniete sa przez drapacze chmur, a ich znalezienie wymaga sporej determinacji. Najczesciej wygladem przypominaja zwykle bloki lub supermarkety. Do tego nieraz odnosilismy wrazenie, ze kosciol tu zalozyc moze kazdy, kto ma taka fantazje. Wskazuja na to ich nazwy, lokalizacje (np. w piwnicy kamienicy) oraz liczby wyznawcow. Jesli juz ktos na taki pomysl wpadnie moze za to wybierac sposrod dziesiatkow kosciolow oznaczonych tabliczkami "ON SALE".


Lotniska - od najwiekszych i najbardziej zatloczonych lotnisk na swiecie, po male, niemal domowego uzytku. Lotnisko w USA lezy przy kazdym sredniej wielkosci miescie, a metropolie maja ich po kilka, wiec mozna wybrac to, lezace najblizej swojej dzielni.



Miasto - po wizycie w Nowym Jorku trzeba uczciwie zredefiniowac to pojecie - kazdy we wlasnym sercu. Jesli NYC mialby byc wzorcem, to niewiele miast na swiecie pozostanie... Trzymajac sie jednakklasycznej definicji, kazde z miast amerykanskich zaslugiwaloby na wlasna notke. A z cala pewnoscia San Francisco, Las Vegas, Washington, Nowy Orlean i San Antonio.


Motel - najbardziej goscinne miejsce w Stanach po McDonaldzie. Ilez to nocy w nich spedzonych! Dominuje kilka sieci (Motel 6, Super 8, Howard Johnsonn, Days Inn), ale jest tez sporo "niezaleznych". Najczesciej polozone sa przy autostradach i sa bardzo popularne wsrod podrozujacych samochodami (przez co czasem nie prowadzi do nich zaden chodnik, o czym mielismy okazje sie przekonac). Sa przy tym bardzo korzystne cenowo - srednio 50 USD za noc, przy czym pokoje nierzadko zawieraja "two king beds", czyli po naszemu - dwa, dwuosobowe lozka. Przy podrozowaniu w cztery osoby nie ma lepszej ekonomicznie opcji. Zawsze jest tv z kablowka, najczesciej ekspres do kawy (patrz - "Kawa"), nierzadko mikrofala.


Pizama - zdaje sie byc waznym elementem stroju Amerykanow. Szczegolnie rano mozna spotkac wielu z nich w nocnym ubranku - i to nie tylko na dworcach i przystankach, ale tez w marketach czy kawiarniach.


Soda - czyli napoje gazowane. To niesamowite, ale jest wszedzie i w poteznych ilosciach. Kubkow w jakich sie tutaj ja serwuje, w Europie sie chyba nawet nie produkuje (tzn. nie importuje ich z Chin). Towarzyszy kazdemu posilkowi. Co wiecej - kanapka, to kanapka. Ale kanapka z czipsami i soda to... posilek! (p. tez Fastfood) I jeszcze jedno, bez czego soda nie bylaby soda. Lod. Juz wiem skad w McDonaldach biora te pomysly, zeby pakowac lod do wszystkiego. Otoz w Stanach lodu jest w kubku wiecej niz sody - i to nie jest tania sztuczka sprzedawcow, zeby dac mniej napoju. Nie. Automaty z soda stoja tu najczesciej "wolno", tak samo jak maszyny do lodu. I kazdy laduje go do pelna! To nie dziwi w goracym LA, ale w zimnym Nowym Jorku? Ice machines sa zreszta na standardowym wyposazeniu najpodlejszego motelu, a w sklepach sa lodowki wypelnione worami kostek lodu.


Wypozyczalnia samochodow - zrodlo jedynego sensownego srodka lokomocji w USA. Na lotnisku przed poszczegolnymi agencjami, a jest ich zawsze co najmniej kilka, ustawiaja sie gigantyczne kolejki. Czasem wypozyczalnie sa nieco oddalone od terminali - wtedy kursuja tam darmowe autobusy. Natomiast oddajac samochod, jestesmy kierowani przez kilka kilometrow wielkimi znakami drogowymi "car rental return", wskazujacymi droge na odpowiedni parking (parking w rozumieniu amerykanskim, czyli szesciopoziomowy, betonowy kloc). Dla turystow z zagranicy czesto przewidziana jest dodatkowa niespodzianka w postaci obowiazkowego ubezpieczenia, co winduje cene o kilkadziesiat procent w gore. Z innych srodkow transportu do/z lotniska korzystaja pojedyncze osoby. Czesto dwie. My.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Going to Miami



Nowy Orlean prawdziwie nas zauroczyl. Nie na tyle jednak, zeby zmieniac plan dalszej podrozy i zostac tam dluzej. Tak wiec - podazajac za pierwszymi zamiarami - przylecielismy do Miami - ostatniego przystanku przed powrotem do domu i zakonczeniem calej wyprawy.

Co tutaj? Na poczatek mila zmiana pogody. Piekne slonce i dwadziescia kilka stopni powietrza. Do tego czysta i ciepla woda Atlantyku (nawet sie w niej wykapalismy), piekna plaza i ... Polacy za sciana w motelu. W zasadzie nie ma o czym pisac, tym bardziej, ze nasze zapedy do zwiedzania, szwedania sie po niekonczacych sie ulicach miast amerykanskich, wlazenia w rozne mniej lub bardziej ciekawe miejsca, chyba sie wyczerpuja. Moze to zmeczenie, a moze swiadomosc, ze juz za trzy dni bedziemy stapac po polskiej, jakze cudownej, ziemi.

Zatem krotka relacja w postaci zdjec. Enjoy!















P.S. Pozdrowienia od Policjantow!





czwartek, 9 grudnia 2010

Nowy Orlean


Przez ostatnie kilka dni goscil nas Nowy Orlean, lezacy pomiedzy mokradlami Luizjany. Zaskakujaco dla nas zimny, bo wieczorami temperatura spadala chyba nawet do 10 st! Samo miasto natomiast, zupelnie z zaskoczenia, wskoczylo w naszym osobistym rankingu miast amerykanskich na zaszczytne drugie lub trzecie miejsce, w zaleznosci od osoby. Dlaczego? Otoz dlatego, ze spora czesc Nowego Orleanu to wiekowe wille i kamienice. I to wiekowe w kategoriach europejskich (po 100-200 lat), a nie amerykanskich (od przedwojnia).


Niewiele juz pozostalo sladow po Katrinie, ktora spustoszyla miasto w 2005 roku. Ocalale dzielnice nadal lsnia i urzekaja zadbanymi obejsciami domow. Pomiedzy nimi kraza zabytkowe juz tramwaje z drewnianymi siedzeniami, a motorniczy witaja pasazerow usmiechem, zartem i pomocna dlonia. Centrum za to tetni zyciem - nawet w srodku tygodnia, w grudniu - kiedy turystow jest niewielu (choc wciaz sporo!).


Najwazniejsza dzielnica jest French Quarter, a najbardziej zatloczona ulica - Bourbon Street. Tam tez udalismy sie pierwszego dnia w poszukiwaniu jazzu i bluesa na zywo. Gdy opowiadalismy o tym drugiego dnia obsludze hostelu - nie kryli swojego zdziwienia. Otoz, do polowy Bourbon St sprawia wrazenie wyjetej z dzielnicy czerwonych latarnii. Neony zapraszaja na striptiz i "world famous love acts", a zdjecia prezentowane przy wejsciu nie pozostawiaja watpliwosci, ze nie chodzi tu bynajmniej o romantyczna milosc Romea i Julii. Nawet Julii i Julii. W drugiej polowie zaczynaja sie knajpy z muzyka na zywo, ale kroluje country i rock. Barow na kilkuset metrach kilkadziesiat, choc akurat teraz raczej pustych, zachecajacych niedobitkow promocjami 3 za 1 itp.

Rownolegle do Bourbon St biegnie Royal St. Rzadko kiedy ulice odzwierciedlaja tak dokladnie swoje nazwy. Royal to bowiem niekonczace sie galerie, sklepy z antykami, balkony z kwitnacymi kwiatami i grajacy uspokajajce melodie tu i owdzie solisci. Drugiego dnia wiedzielismy juz, gdzie trzeba sie udac po porzadna dawke muzyki - na Frenchmen St. Nie naliczylismy zbyt wielu barow, ale wszystkie graly w okolicach jazzu. Wybralismy jeden z nich, gdzie drobne dziewcze spiewalo glosem z plyty winylowej z lat 20. i przy ciemnym piwie spedzilismy kolejna godzine.

W ostatni wieczor wybralismy sie na koncert w katedrze. Nie rozpisujac sie o muzyce, bo i do miana krytykow muzycznych nigdy nie pretendowalismy, mozemy sie za to podzielic malym spostrzezeniem socjologicznym. To, ze kryteria kultury osobistej w Stanach sa pod wieloma wzgledami inne, wiedzielismy od dawna. Wiec glosne rozmowy, zostawianie smieci, smieszne przebrania w kosciele itp. nas nie zaskoczyly. Ale szacun dla pani obok nas, ktora z kolezanka oczekujac na rozpoczecie koncertu dzielila sie wrazeniami na Facebooku, by juz w trakcie - wstac, zrobic zdjecie iPhonem i szybciutko przeslac je z odpowiednim komentarzem na swoje glowne konto z oczekiwaniem, ze znajomi Polubia To.





poniedziałek, 6 grudnia 2010

Lone Star State



"Polacy zyja rozproszeni od Oceanu Atlantyckiego az do krancow Kaliforni i od Kanady do Rio Grande. Nie ma ani jednego miasta lub miasteczka, w ktorym by ich nie bylo, w pewnych jednak miejscowosciach skupieni sa liczniej, w innych tona w ludnosci ogolnej i pozbawieni wszelkiej spojni z ogolem, wynaradawiaja sie latwo badz to przez wplyw amerykanski, badz przez niemiecki. (...) Czysto rolnicza zamieszkuje Teksas, gdzie leza czysto polskie osady Panna Maria i Czestochowa. (...) Kolonisci musieli tu zwalczac daleko wieksze przeszkody niz gdzie indziej. Glowna przeszkode stanowil klimat, do ktorego nowo przybyli koniecznie przyzwyczajac sie musza, a nim sie przyzwyczaja, przechodzic rozliczne dolegliwosci. Dalej rolnictwo musi w tym kraju tak poludniowym byc zupelnie odmienne. Glowny produkt stanowi tu bawelna, dalej trzcina cukrowa, drzewa pomaranczowe, palmowe itd. Nowo przybyli musieli zaczynac nauke rolnictwa od a, b, c, z tym wszystkim polozenie osadnikow od dawna juz przybylych ma byc dosyc znosne, spokojnosc zas ich zadowalajaca."


Tyle Sienkiewicz dwa wieki temu. Kiedy wybralismy sie na jednodniowy wypad do polskich osad, faktycznie pierwszym pytaniem, ktore powstalo w naszych glowach bylo - dlaczego tu? Co sklonilo polskich emigrantow do osiedlenia sie w Teksasie? Temperatura w grudniu rzadko spada ponizej 15 st. Wszystko wysuszone. Ogromne polacie nieurodzajnej ziemi... moze to jednoczesnie stanowi odpowiedz? Grupy kilkudziesieciu rodzin pod wodza ksiedza nie bylo zapewne stac na zakup najlepszych ziem, dawno juz zreszta zajetych.


Odpowiedzi nie znala tez zapytana przez nas starsza pani, wolontariuszka w visitor center w Panna Maria. Opowiedziala nam za to troche o czasach wspolczesnych. Dzisiaj uprawa ziemi zajmuje sie juz niewiele osob. Wiekszosc dojezdza do pracy do pobliskich miast. Mlodzi zreszta najczesciej wyprowadzili sie i przyjezdzaja tylko na coroczny zlot mieszkancow i ich potomkow, ktory odbywa sie w pazdzierniku. W tym roku zgromadzil ok. 3000 osob, co robi wrazenie, zwazywszy ze cala wies ogranicza sie do kilkudziesieciu domow rozrzuconych po stepie.

Panna Maria reklamuje sie jako "najstarsza polska osada w USA". Obok kosciola jest czynne codziennie "visitor center" oraz muzeum, w ktorym zgromadzone sa wiekowe artefakty przywiezione i uzywane przez pierwszych osadnikow - narzedzia, fotografie, tablice do nauki jezyka polskiego. Nie moglo zabraknac oczywiscie biblii i Pana Tadeusza.

Obok Panny Marii leza takze Kosciuszko, Cestohowa (pisownia oryginalna) i Pawelekville (od nazwiska zasluzonej w okolicy rodziny Pawelkow; co mozna wywnioskowac sledzac kolumny nazwisk pierwszych osadnikow, sponsorow itd.). Cestohowa jest ponadto widoczna z daleka, niczym Lichen czy Swiebodzin. Trzeba uczciwie przyznac, ze prawdziwe koscioly umiemy budowac tu tylko my, Wlosi i Irlandczycy.



Sienkiewicz wsrod miast z licznym polskim zywiolem wymienia tez San Antonio. W nim spedzilismy po powrocie ostatnia noc. Riverwalk w grudniowa, czwartkowa noc okazal sie bardziej tloczny i zywy, niz ul. Dluga w czerwcowy wieczor. Dziesiatki kafejek z goscmi zapelniajacymi ich ogrodki, oswietlone mosty, kolorowe swiatelka, dzieciaki z czapkami mikolajow i zewszad grajace koledy (czyt. "christmas songs").



Poniewaz nasz autobus wyruszal o drugiej w nocy, musielismy sie czyms zajac. Udalismy sie wiec do kina (The Next Three Days, z Russelem Crowe - bardzo polecamy). I tu mala dygresja. Bilet do kina kosztuje 6 USD. Czyli w liczbach bezwzglednych - tyle co u nas. Ale tutaj zarabia sie trzy razy wiecej! Wiec szlag czlowieka trafia, ze zeby w Polsce isc do kina, trzeba srednio pracowac 2,5 godziny. A tu? Niecala godzine! I tak jest ze wszystkim - od zestawow w McDonaldzie, po markowe ubrania. O benzynie nie mowie. O studiach i opiece medycznej tez nie, ale z innych wzgledow).


Greyhound zabral nas do Dallas, a dokladniej do lezacego tuz obok (razem 6 mln mieszkancow) Fort Worth. W czasie I wojny swiatowej byla tu jeden z najwiekszych na swiecie rynkow bydla i koni. A dzisiaj - turystyczny Dziki Zachod. Muly przepedzane srodkiem ulicy (ku uciesze zgromadzonych mieszczuchow), przechadzajacy sie kowboje (czasem ciezko odroznic atrakcje turystyczna od turysty; tu ciagle strojem obowiazujacym jest kapelusz, dzinsy i skorzane buty - swoja droga, nierzadko piekne rzeczy), rodeo i knajpy, w ktory grane sa oba gatunki muzyki - western i country.



P.S.1. Teksanczycy moga tylko pomarzyc o sniegu...


P.S.2. Dzisiaj (tj. 6 grudnia) dotarlismy juz do Nowego Orleanu. Odezwiemy sie niebawem.



środa, 1 grudnia 2010

San Antonio




Nocne wyprawy Greyhound'em zaczynaja nam wchodzic w krew. Kolejna podroz za nami. Jedyne jedenascie godzin w pozycji siedzacej i jestesmy w San Antonio. Ciezka to byla podroz. Jakis kowboj przed nami chrapal jak wsciekly, zatem zamiast snu, zaserwowal nam kilka godzin nerwow i obmyslania strategii zamordowania go w sposob brutalny i kreatywny jednoczesnie. Do tego przezylismy najscie straznikow granicznych, ktorzy postanowili sprawdzic, czy na pokladzie autobusu nie ma nielegalnych imigrantow. O dziwo, nie bylo.

W San Antonio bylismy przed szosta. Jak na zlosc - przyjechalismy przed czasem. Tak to juz jest z tymi autobusami - jak liczymy na ich punktualnosc, zawsze sa opoznione. Wtedy spedzamy godziny na dworcu, czekajac az obsluga zacznie pakowac nas na poklad. Gdy mamy nadzieje na to, ze spoznia sie ze dwie godziny, zebysmy nie musieli wegetowac na dworcu przed otwarciem pierwszych fast foodow - jak na zlosc przyjezdzaja na czas. Pocieszamy sie tym, ze jeszcze tylko dwie podroze grayhoundowe przed nami (oczywiscie nocne).

San Antonio zaskoczylo nas swoim iscie poludniowoeuropejskim klimatem. Miasto zostalo zalozone w XVIII wieku przez hiszpanskich misjonarzy (wtedy nazywalo sie Alamo), wiec momentami bardziej przypomina miasteczka iberyjskie niz amerykanskie, do ktorych juz tak mocno przywyklismy. Przyjemna to odmiana. Tym bardziej, ze zupelnie sie jej nie spodziewalismy. Wszystkie statystyki przekonuja nas, ze mieszka tu ponad 1,2 mln ludzi. Trudno w to jednak uwierzyc, gdy spaceruje sie spokojnymi uliczkami miasta.

Przez cale Downtown wije sie rzeka San Antonio (niewielka, plytka, bardziej przypominajaca kanal), ktora zostala bardzo ciekawie zagospodarowana przez miasto. Na obu jej brzegach zbudowano sciezki z mnostwem cudnych zaulkow, knajpek, restauracji, miejsc spotkan. Jest nawet niewielki teatr. W to wszystko wkomponowane palmy, dywany trawnikow porosniete kwiatami i roslinami blizej nam nieznanymi, przez to nawet bardziej interesujacymi. W tej chwili wszystko dodatkowo ozdobione jest swiatecznymi lampkami, girlandami i kokardami. Troche to dziwnie wyglada, gdy temperatura siega 20 stopni (na plusie), slonce przygrzewa caly dzien, a o sniegu uslyszec mozna tylko w piosenkach, puszczanych w kazdej restauracji czy sklepie. Bardziej przywyklismy do Swiat, ktore przychodza po dlugiej i meczacej jesieni i - przynajmniej w zalozeniu - towarzyszy im biel. Jak poinformowal nas mieszkaniec San Antonio - tutaj snieg takze sie zdarza, ale rzadko - raz na dziesiec lat :)

San Antonio jest tez waznym dla Amerykanow miejscem ze wzgledu na historie. Tutaj rozegrala sie jedna z bitw rewolucji teksanskiej skierowanej przeciwko dominacji meksykanskiej. W bitwie zgineli prawie wszyscy obroncy - dzisiaj otoczeni chwala i wielkim szacunkiem. Ruiny Alamo byly jednym z pierwszysch miejsc, do ktorych przybylismy. Tu mielismy okazje zobaczyc film prezentujacy historie miasta. Sam film to jeszcze nic - wprowadzenie do filmu, ktore zaserwowal nam przewodnik - bylo tak wzniosle i chwytajace za serce, ze i nasze oczy uronily szczera lze.





P.S. Spacer po miescie utwierdzil nas w przekonaniu, ze zycie tu moze byc bardzo przyjemne.