niedziela, 28 listopada 2010

Dzisiaj prawie obrabowalismy bank i ucieklismy z kasa do Meksyku. Prawie, bo nie obrobilismy banku i nie ucieklismy. Ale po kolei...


Dwie noce z rzedu korzystalismy z uslug amerykanskiego pksu, czyli Greyhounda (Las Vegas-Phenix i Phoenix-El Paso). Niewiele osob w ten sposob opuszcza Las Vegas, wiec i autobus nie byl zbyt pelny. Mogl byc, bo jechalismy w Thanksgiving, kiedy to miliony Amerykanow przemieszczaja sie po calym kraju, odwiedzajac rodziny (albo bawiac w kasynach). Na szczescie wybrali inny srodek transportu. Przynajmniej tego dnia, bo kolejny przyniosl juz autobus wypelniony po brzegi.


Plus byl taki, ze bylismy w Phoenix w Black Friday o szostej rano. Black Friday to piatek po Thanksgiving, kiedy sklepy czyszczja polki przed okresem swiatecznym, pozbywajac sie towaru w promocyjnych cenach. Szosta rano nie byla zatem zla, ale najlepsze promocje byly od trzeciej czy czwartej rano. Wiekszosc dotyczyla zreszta pralek, telewizorow i materacow, wiec... jedyna promocja z ktorej skorzystalismy, byla darmowa kawa w Burger Kingu. Ale to akurat w kazdy piatek, a niekoniecznie "czarny". Ale widok pelnego centrum handlowego pelnego ludzimi o 8 rano byl ciekawy.

Samo Phoenix wielka atrakcja turystyczna nie jest. Spora metropolia posrodku pustyni. Jedyna zielen to zatem kaktusy, a trawniki to wysypany zwir. Do tego wyrastajace co jakis czas pomiedzy zabudowaniami ogromne, gliniane gory. I w zasadzie tyle.

Wieczorem, bez wiekszego zalu, wyruszylismy zatem do El Paso. To stolica Teksasu (na marginesie - stolicami poszczegolnych stanow sa zawsze te miasta, ktorych nikt by o to nie podejrzewal; tak na wszelki wypadek, jesli traficie kiedys do Milionerow) lezaca na granicy z Meksykiem. Granica moglaby rownie dobrze lezec wiele kilometrow wczesniej, bo mieszkaja tu niemal sami Meksykanie, a jezyk angielski jest raczej pomocniczy. I kiedy probujemy sie nim poslugiwac zawsze wywoluje to odcien zdziwienia na twarzach rozmowcow.

Samo El Paso to miasto prawdziwych mezczyzn - poruszaja sie z gracja, jakiej pozazdrscic moze im sam Straznik Texasu (czyt. jakby miedzy nogami mieli NAPRAWDE wielkie skarby), na stopach maja najprawdziwsze buty z byka, aligatora, czy innego stworzenia (o te buty dbaja zreszta zastepy ulicznych pucybutow), a na glowach kosztowne kapelusze. Jak na filmach. Jedyna roznica jest to, ze mowia w wiekszosci po hiszpansku, a nie teksansku.

Skoro juz jestesmy rzut kamieniem od Meksyku, grzechem byloby nie skorzystac i nie przekroczyc granicy, prawda? Wiemy tym samym, czemu uciekaja tu wszyscy zli ludzie ze Stanow. Bo jest latwo. Jedyna formalnoscia byla zaplata 50 centow. Nikt nas nie sprawdzal. Nikt o nic nie pytal. Glupia sprawa, jesli ktos po przejsciu granicznego mostu zorientuje sie, ze nie ma paszportu.


Juarez Ciudad (bo tak nazywa sie El Paso z drugiej strony) jest miastem typowo granicznym, a wiec skoncentrowanym na przemycie i dostarczaniu tanich/nielegalnych uzywek i zabaw, z ktorych nawet za duza oplata nie mozna korzystac po amerykanskiej stronie wyimaginowanej linii. Jest wiec Viagra, amerykanskie (!?) papierosy itp. Ulice raczej brudne, tak jak samochody. Odrapane elewacje budynkow, ktore nie mialy nigdy lat swojej swietnosci. Ale to cena, jaka sie placi za swojski chaos, tacos sprzedawane na ulicy i ogolny rozgardiasz. Moze meczacy, ale przy tym energetyczny i egzotyczny.


Zaczelismy od oazowej mszy z gitarami i rozspiewana schola (pelny kosciol! cos nowego!), by skonczyc na pysznym (i uczciwie wycenionym!) obiedzie - huevos rancheros i tacos. Wszystko tak cudownie doprawione, ze jeszcze przez godzine czulismy kazdy kubek smakowy pulsujacy pikantna salsa. Korzystajac z tego, ze w centrum odbywalo sie akurat cos na ksztalt jarmarku, na deser sprawilismy sobie kubek swiezych truskawek z kremem smietankowym. Ha! W ostatnich dniach listopada!

PS. Zdjecie meksykanskich manekinow sklepowych. Dla tych, ktorzy narzekali na brak pikanterii w blogu.


wtorek, 23 listopada 2010

Przeglad prasy

Poniewaz mamy chwile czasu, mozemy napisac kilka ogolnych refleksji. Dzisiaj zatem o prasie, czy o mediach w ogole. Pierwsza rzecza, ktora sie rzuca w oczy, jest ogrom tytulow - kazda, najmniejsza dziura, ktorej nie ma na zadnej mapie, ma swoj dziennik - i to niezle wydany i zredagowany. Do tego swoje gazetki wydaja wszelkie stowarzyszenia, zwiazki itp. W kazdej parafii co niedziele przed msza mozna dostac mala gazetke, w ktorej oprocz czytania i psalmow na dany dzien, sa ogloszenia lokalnych przedsiebiorcow, krotkie artykuly, a ze trafilismy akurat na sezon rozliczen - dostalismy dwa razy dokladne wyliczenie przychodow i rozchodow parafii (raz z dokladnym omowieniem budzetu w ramach kazania).

W prasie ogolnokrajowej niewiele miejsca poswiecone jest "swiatu" rozumianemu jako cos innego niz Stany Zjednoczone. Jesli juz sie cos trafi zza granicy, to albo jest to zwiazane jakos ze Stanami (wojny meksykanskich gangow narkotykowych przy granicy, bilans handlu z Chinami, Irak, Afganistan), albo nalezy do kategorii "ciekawostki" (smieci w Neapolu, najwiekszy Jezus w Polsce itp.). Teraz tematem przewodnim jest skanowanie ludzi na lotniskach i zwiazane z tym mozliwe opoznienia podczas podrozy na Thanksgiving. Ale na pierwsze strony gazet trafiaja tez informacje o finale "Tanca z gwiazdami" czy rozwody znanych ludzi (informacje o rozwodzie Courteney Cox-Arquette (Moniki z Przyjaciol) mozna bylo uzyskac nawet na telebimach na Wall Street w Nowym Jorku, pomiedzy kolejnymi notowaniami akcji). Zaznaczam, ze pisze o "normalnych" mediach, nie Fakcie czy Pani Domu.

Styl pisania tez jest nieco inny. W kazdym artykule musi byc przywolana historia "zwyklego czlowieka" i jego opinia o danej kwestii. Jesli wiec jest mowa o pogladach papieza na kwestie uzywania prezerwatyw, to 59-letnia mieszkanka stanu Waszyngton wyraza swoja dezaprobate (albo aprobate), a 47-letni mieszkaniec Utah zwraca uwage, ze jego poglady sa takie czy inne z punktu widzenia teologii. W telewizji podobnie. Jesli akurat walkowane sa skanery na lotniskach, to jest przy okazji historia kobiety, ktora czuje sie upokorzona tym, ze po odmowie skanowania funkcjonariusz przy przeszukaniu dotykal ja w okolicach piersi. Jednym z hitow ostatnich dni byla nastepujaca historia. Pewna Amerykanka zaginela w Peru. Po kilku tygodniach amerykanski turysta znalazl na plazy w Peru kosc szczekowa. Newsy z tego dnia byly wiec zastanawianiem sie - czy to jej szczeka? Po kilku dniach okazalo sie, ze nie. To jednak nie jej. Prezenterka przypomniala tez, ze znaleziono ostatnio kosc udowa, ale "szybko zidentyfikowano ja, jako kosc psa".

Telewizja to festiwal powtorek. I nie chodzi o Szklana Pulapke na swieta, tylko puszczanie jednego filmu 5 razy w tygodniu, czy serii filmow z konkretnymi aktorami (teraz na kazdym kanale jest Cameron Diaz i Ben Stiller, ale powoli przebija sie Morgan Freeman). Poza tym serie sit-comow w stylu "trzy godziny z Family Guy" z losowo wybranymi odcinkami. I reklamy - co (doslownie) 7 minut. Najczesciej jakichs pysznosci z tego czy innego McDonalda. Mmm, I'm lovin' it! W Las Vegas jest tez szczegolne nagromadzenie reklam prawnikow, ktorzy zapowiadaja ze rozprawia sie z dlugami bankrutow. Niektorzy mowia to w sposob tak grozny, ze na faktycznie balbym sie na ich miejscu. I dlugow, i bankrutow.

Zjawiskiem zupelnie juz dla nas niezrozumialym (z ktorym zetknelismy sie np. dzisiaj, ogladajac "Diabel ubiera sie u Prady") jest przerywanie filmu, w celu omowienia i przypomnieenia (!) tego, co sie wydarzylo w przeciagu ostatnich 15 minut. Omowienie jest oczywiscie wzbogacone przywolaniem fragmentow filmu oraz wywiadami z jego tworcami. Dosc mocno utrudnia to wczucie sie w fabule, ale na pewno daje gwarancje nieprzegapienia waznych momentow. Co jakis czas leci tez trailer danego filmu, co pozwala uzyskac oglad calosci.


Prasa w Nowym Jorku


Prasa w Las Vegas


niedziela, 21 listopada 2010

Wyplynelismy na suchego przestwor oceanu



Skoro tylko przegralismy wszystkie pieniadze w kasynie, wyplynelismy na suchego przestwor oceanu. Znaczy wybralismy sie poza Las Vegas. Chociaz miasto jest posrodku pustyni, trzeba przyznac ze oferuje sporo mozliwosci zagospodarowania czasu. W miescie Rod Steward, David Copperfield, Cher. Poza nim - Hoover Dam, Wielki Kanion i inne parki narodowe.

Hoover Dam to potezna tama, zbudowana w latach trzydziestych, ktora od tego czasu wystapila w dziesiatkach filmow i seriali (gdzie przewaznie jacys zli ludzie chcieli ja uszkodzic, ale dobry Amerykanin im przeszkadzal). Poniewaz jest oddalona od LV o 30 mil, zbiornik ktory tworzy stanowi zapas wody dla miasta, a dodatkowo elektrownia wodna pozwala neonom kasyn swiecic od zmierzchu do switu. Pomijajac chwilowo chronologie wydarzen, gdy wracalismy do Las Vegas poznym popoludniem - niesamowite wrazenie robi wylaniajace sie nagle zza pustynnych wzgorz morze swiatel.

Wracajac do tamy. Ciekawe jest to, ze obok takich symboli jak Golden Bridge czy Empire State Building, Hoover Dam zostala zbudowana na poczatku lat trzydziestych, kiedy rzad dzielnie walczyl z kryzysem gospodarczym i pompowal pieniadze w projekty, ktore mialy poprawic nastroj obywateli (i wspomoc gospodarke). Klimat, ktory wtedy panowal (poza samym faktem rozslawienia tych "pomnikow" na caly swiat, dobrze oddaje napis na tablicy upamietniajacej "geniusz tworcow" tamy. Pewnie gdyby nasz polski pomnik z
Placu Defilad nie zostal "podarowany", a wlasnie "zbudowany przez polski geniusz i pracowitosc Narodu" - bylby dzis niekwestionowanym powodem do dumy i celem pielgrzymek wzruszonych obywateli. Jak Hoover Dam.



Mielismy szczescie, bo w pazdzierniku tego roku oddano do uzytku (monumentalny, a jakze) most laczacy dwa brzegi rzeki, dwa stany i dwie strefy czasowe. Nam dal mozliwosc obejrzenia tamy z innej perspektywy, a korzystajacym z autostrady - szybki przejazd. Bowiem na drodze prowadzacej przez tame, ktora dotychczas byla jedynym szlakiem miedzy Arizona i Nevada w okregu kilkuset mil, prowadzone sa kontrole bezpieczenstwa przejezdzajacych pojazdow.

Za Skalistymi Gorami, ktore leza na granicy Stanow zaczyna sie pustynia. Po horyzont ciagna sie suche piaski z rosnacymi, czy raczej uschnietymi i czekajacymi leszych czasow, trawami. Linie horyzontu zaklocaja tylko ciemne i grozne gory - wygladajace jak pospiesznie doczepione, zeby nie zanudzic kierowcow korzystajacych z ciagnacej sie miedzy piaskami autostrady.



Lezace po drodze do Wielkiego Kanionu miasteczka eksploatuja na potege legende Route 66 (tak, ktora rozkwitala w latach 30.), ktorej poczatek i koniec mielismy juz okazje ogladac. Teraz przyszedl czas na przejazdzke. Zatrzymalismy sie w jednym z takich miasteczek - Williams, AZ - pieknie przystrojonym juz na swieta. Swiateczna atmosfere potegowala dodatkowo temperatura i zimowy zapach powietrza. Lokalna gazeta nazywala sie zreszta "North Pole News". Nic w tym dziwnego, skoro miasto lezy na wysokosci ponad 2000m n.p.m.*

Stad juz tylko godzina drogi do Wielkiego Kanionu. Poniewaz juz kilka razy nabralismy sie na amerykanskie zachwyty i reklamy (sa w tym mistrzami, trzeba przyznac), wiec i nieufnie zblizalismy sie do Kanionu. Tym bardziej, ze dojazd w ogole nie przypomina znanych wszystkim obrazkow - po prostu ciag dalszy pustyni, bez skrawka przeswitujacych czerwonych skal. Trzeba jednak przyznac uczciwie - Wielki Kanion jest naprawde wielki. I robi wrazenie.

Teraz wrocilismy do Las Vegas i czekamy, az odwroci sie nam karta. Nie w kasynie jednak. Po prostu polowa z nas walczy z grypa.



* z okna naszego hotelu widzielismy piekny szyld "Firearms, gifts, Avon".




czwartek, 18 listopada 2010

Viva Las Vegas, czyli Ciechocinek w amerykanskim wydaniu


Spodziewalismy sie kiczu i dostalismy go az w nadmiarze. Spodziewalismy sie przepychu i jego skala szczerze nas zaskoczyla. Spodziewalismy sie niekonczoncego sie show i dostalismy go w roznych odmianach - do wyboru, do koloru.
To, czego sie nie spodziewalismy to ogromny, ogromny rozmach i luksus oraz dbalosc o najmniejszy niemal szczegol. Wszyscy, ktorzy - tak jak my - jada do LV z nastawieniem zobaczenia plastikowego kiczu, niech maja swiadomosc, ze kicz owszem jest, ale ze wszech miar luksusowy. Z drugiej jednak strony, kasyna sa rozrywka dla kazdego, wiec nie ma obowiazkowych strojow wieczorowych, a w nawet najbardziej luksusowym mozna sie wtopic w tlum przychodzac w rozciagnietej bluzie dresowej czy adidasach. Automaty do gry mozna chyba liczyc w milionach (a z pewnoscia przegrywane w nich pieniadze; dorzucilismy zreszta swoje trzy grosze, zostajac ostatecznie z mozliwoscia spieniezenia kuponu za 15 centow), instalowane sa nawet przy barze, zeby umozliwic jednoczesnie i picie zamowionych drinkow*, i granie. Wszedzie panuje jednostajny polmrok i o kazdej porze sa klienci. Czas zatrzymuje sie w miejscu.



Las Vegas to miasto, od ktorego moglibysmy zaczac nasza podroz (nie tylko poslubna) i na ktorym moglibysmy ja rowniez zakonczyc. Wszystkie glowne atrakcje Stanow, Europy, a nawet Afryki w pigulce. Brooklyn Bridge? Bardzo prosze - moze nieco mniejszy, ale pospacerowac mozna. Wieza Eiffla - otoz i ona - chyba nawet oryginalnej wielkosci. Statua wolnosci, koloseum, luk triumfalny, piramida, weneckie kanaly i gondole - wszystko jest, zmieszczone na jednej ulicy - Las Vegas Blvd (tzw. Strip).


Kazdego roku przez Las Vegas przetacza sie ok. 37 mln turystow. Hotele (a jest ich pewnie kilkaset) dysponuja ogromna liczba pokoi (nasz - zdaje sie, ze jeden z mniejszych - ma ich ok. 3 tys.). Ceny pokoi - calkowicie dostosowane do mozliwosci turystow. Najtansze juz od dwudziestu kilku dolarow (plus obowiazkowy - jak sie okazalo - pakiet atrakcji, w cenie podobnej**). Dodatkowo hotele przescigaja sie w proponowanych atrakcjach - przykladem sa prywatne hodowle lwow (sztuk ok. 30) czy rekinow (przypominamy, ze wszystko to dzieje sie na pustyni)!
Dodatkowo organizuja liczne wydarzenia: od wybuchow wulkanow, przez pokazy sztucznych ogni, mini-musicale, po (i tu absolutny numer jeden) performance w postaci ogromnej fontanny, zainstalowanej na rozciagnietym na kilkadziesiat metrow sztucznym jeziorze przed hotelem Bellagio. Co 15 minut wytryskuje ona niezliczone strumienie wody w rytm granej muzyki (repertuar przerozny: od Franka Sinatry, przez Elvisa, po Ennio Morricone). Nas pokazy te szczerze zachwycily, wiec wracalismy wiele razy, zeby zobaczyc kolejna odslone. Za kazdym razem stawalismy sie swiadkami fantastycznego wirujacego tanca, podczas ktorego woda (wyrzucana nieraz na wiele metrow w gore) poddawala sie sile muzyki z nieopisana gracja i wdziekiem. Naprawde cudne zjawisko!

Do watkow, ktore nas szczerze zaskoczyly dorzucic trzeba jeszcze jeden (byc moze nawet wywolujacy zaskoczenie najwieksze). Momentami Las Vegas przypominalo nam bardziej Ciechocinek niz miasto rozrywki i rozpusty. Zdecydowana wiekszosc turystow (przynajmniej o tej porze roku), to emeryci - od dziarskich szescdziesiatek przyozdobionych cekinami i z mocna pomadka na ustach, po staruszkow, poruszajacych sie przy uzyciu laski, czy balkoniku pomiedzy kolejno "zaliczanymi" automatami do gry. Widac amerykanscy obywatele w wieku mocno zaawansowanym znajduja inne sposoby na spedzanie czasu wolnego i wydawanie ciezko zarobionych pieniedzy niz ich odpowiednicy w Polsce. W koncu zasluzyli na to!





Oczywiscie istnieje rowniez to Las Vegas, ktore zasluguje na miano Sin City i w pelni realizuje swoje motto - what happens in Vegas, stays in Vegas. Mozna je zobaczyc chocby na kazdym skrzyzowaniu, gdzie stoi zawsze szpaler ulotkarzy wreczajacych usilnie ulotki z nagimi kobietami do towarzystwa, a nawet calymi katalogami, gdzie opcje poszerzaja sie o rubryki 'gay' czy 'swingers'.

* Jesli ktos Was spyta, po zamowieniu shota dowolnej wodki, czy chcecie "chilly", koniecznie i stanowczo odpowiadajcie "NO!", bo inaczej skonczycie ze szklanka wodki zmieszanej z woda. CBDO.

** Te obowiazkowy pakiet atrakcji jest powodem, dla ktorego wykwaterowanie z hotelu zajmuje sporo czasu. Malo ktory klient, ktory pierwszy raz postawil stope na wysuszonej ziemi LV, ma swiadomosc tego, ze bedzie musial zaplacic za internet, gdy nie wzial komputera, silownie i basen, gdy nawet nie pomyslal o jakimkolwiek wysilku fizycznym, czy dowoz z lotniska, w sytuacji, gdy przyjechal taksowka. Dowiaduje sie o tym przy wykwaterowaniu wlasnie i zwykle podejmuje wtedy probe wywiniecia sie z obowiazku, o ktorym nikt go wczesniej nie poinformowal. Co prawda podpisuje sie jakis kwitek przy zakwaterowaniu, ale kto by to czytal?



poniedziałek, 15 listopada 2010

Podroze kalifornijskie

Przez ostatnich kilka dni mielismy mozliwosc doswiadczyc cudownych roznorodnosci stanu Kalifornia: piekna i grozy zimowych juz "josemickich" gor (patrz - Yosemite), urokow rozleglych winnic i plantacji cytrusow (z dojrzewajacymi w sloncu owocami), potegi najwiekszych na swiecie drzew - sekwoi, monotoni niemal pustynnych przestrzeni ciagnacych sie przez setki mil miedzy gorami a wybrzezem oraz romantyzmu plaz Oceanu Spokojnego. Przejechalismy ponad tysiac mil, by zobaczyc, jak skrajnie zroznicowany moze byc obszar trzeciego co do wielkosci stanu USA.

Oto, jak wygladala nasza podroz.



O wizycie w parku Yosemite pisalismy juz w poprzednim poscie. Dodac jednak trzeba, ze ten zimowy krajobraz otoczony jest przez ogromne polacie tonacych w sloncu plantacji owocow. Przed wjazdem na teren parku zaopatrzylismy sie w swiezo zerwane z drzewa pomarancze oraz - jak sie okazalo - najsmaczniejsze na swiecie pistacje (rowniez niedawno zebrane).





Kolejny park, ktory odwiedzilismy to Sequoia National Park - miejsce, w ktorym rosna najwieksze na swiecie drzewa - sekwoje. Sa tez jednymi z najstarszych organizmow na ziemi - niektore licza ponad dwa tysiace lat. To tez miejsce, gdzie mozna doskonale doswiadczyc swojej malosci i kruchosci.

(A to zdjecie przekrojonej sekwoi, ktora przez ponad 2.200 lat zyla sobie w tutejszym lesie. Do momentu, gdy zmyslny czlowiek postanowil ja sciac, bo - uwaga! - zagrazala kilku marnym budkom postawionym przez dwunoznego wladce ziemi. Smiech przez lzy.)

Nastepnie skierowalismy nasze kola do Kings Kanyon Park (ktory w zasadzie jest polaczony z parkiem gigantycznych sekwoi). Troche inaczej go sobie wyobrazalismy (bardziej jak Wielki Kanion, ktory odwiedzimy za kilka dni), ale to, co zobaczylismy bylo rownie warte przebytej drogi. Co ciekawe, mielismy przy tym duzo szczescia, bo wspomniana droga zostala zamknieta dla wszelkiego ruchu dzien po naszej wizycie. Ponownie otworza ja dopiero pozna wiosna.





Nasyciwszy nozdrza zapachem gorskich lasow, oczy widokiem cudow natury, ruszylismy ponownie na wschod. Po kilku godzinach jazdy wsrod krajobrazow niemal pustynnych, dotarlismy do slynnej "jedynki" - trasy ciagacej sie przez kilkaset mil wzdluz wybrzeza Pacyfiku.

Droga ta jest niezwykle malownicza. Wykuta nadludzkim wysilkiem w skalach, wije sie (wydaje sie) nieskonczenie dluga serpentyna i zachwyca widokiem nieprzebranych wod oceanu z jednej strony oraz rozleglymi i niedostepnymi wzniesieniami gor z drugiej. Do tego dostarcza mnostwa cudnych atrakcji, jak chociazby mozliwosci ogladania fok (dokladnie elephant seals) w ich naturalnym srodowisku (my akurat zalapalismy sie na okres godowy zwierzakow, zatem mielismy mozliwosc przygladania sie ich zalotom).










Podroz nasza konczymy w miejscowosci Salinas, skad jutro z samego rana pojedziemy znowu do San Francisco - tym razem tylko na lotnisko. Kolejny przystanek w naszej podrozy - Las Vegas!











czwartek, 11 listopada 2010

Yosemite


Opuscilismy San Francisco, zeby rozejrzec sie po pobliskich parkach narodowych. Pierwszym z nich jest Yosemite National Park - najchetniej odwiedzany park w USA. Czego moglismy sie spoziewac, wiedzielismy juz od Mistrza Sienkiewicza. Jak pisal, jest to "artystyczne marzenie boze, gdzie promienne warkocze kaskad przewiazuja sie wstegami teczy, gdzie zwierciadla jezior, rzeklbys, pochlonely wszystek lazur niebieski, gdzie drzewa wznosza sie na czterysta stop wysokosci, a ziemia zatopiona powodzia kwiatow."


Wiele sie nie zmienilo, choc zamiast w powodzi kwiatow brodzilismy w sporej warstwie sniegu w drodze na szczyt Glaciers Point. Widac Henryk zawital w te okolice w innych okolicznosciach przyrody. Gory otaczajace doline Yosemite to potezne granitowe kloce - mniej poetycko, ale chyba latwiej do wyobrazenia. Calosc wyglada tak, jakby z jednego dlugiego granitowego bloku, ktos wyciagnal podluzny fragment. Za taka teoria powstania tutejszej doliny przemawia fakt, ze gorskie potoki od tysiecy lat nie zmienily swojego biegu, nie wydrazyly koryta i po prostu spadaja z setek metrow, moze nieco zdziwione rozbijajac sie o skaly.


Droge na szczyt rozpoczelismy wczesnie rano - zeby zdazyc zejsc przed zmrokiem. Poza dolina po 5 jest juz ciemno, wiec czasu w ciagu dnia jest niewiele. Dlatego tez nastawilismy budzik na 6 rano, co moglo tubylcow dziwic o tyle, ze maja dzis wolne - obchodza Veterans Day. Weterani wszystkich wojen, ktore USA prowadzily przez ostatnie lata, to ponad 20 mln obywateli - ma wiec kto swietowac. Poza tym, caly Narod dzwoni do radiostacji i dziekuje swoim zolnierzom, dj'e puszczaja wzniosle piosenki country, a sami weterani moga korzystac z mnostwa znizek, darmowych produktow czy uslug, jak chocby wjazd do parku narodowego (na ktory i my bysmy sie akurat zalapli, gdyby nie fakt ze juz wczesniej wykupilismy roczna wejsciowke).

Nasz samochod byl drugi na parkingu, z ktorego rozpoczynal sie szlak. Rozpoczelismy wiec mozolne wdrapywanie sie na gore. Droga niezbyt ciekawa - monotonny wezyk na kilometr w gore - ale jak inaczej dostac sie na niemal pionowa skale? Po kilku zakretach w te i z powrotem bylismy juz wiec niezle rozgrzani, pomimo panujacego chlodu. Trud nasz zostal wynagrodzony pieknymi widokami, jak tylko wydostalismy sie ponad linie drzew (to troche wyzej niz normalnie, z uwagi na sekwoje). Skwapliwie wiec skorzystalismy z okazji, zeby wykonac kilka fotografii rozciagnietego na przeciwleglej scianie wodospadu. W czasie gdy Marta przymierzala sie do fotografii, katem oka zauwazylem 15 m dalej, za kamieniem - wchodzacego sobie na szlak, jak gdyby nigdy nic, niedzwiedzia! Zlotawy, futrzasty; nie byl ogromny, ale siegal spokojnie do pasa - i gdy zlapalem Marte za ramie, sugerujac ze czas sie zwijac (Gara muwaut! Kipim at bej, ku*wa!) - spojrzal na nas swoim kudlatym pyskiem. Nie czekajac, czy postanowi nawiazac blizsza relacje - rozpoczelismy szybki marsz w dol, ogladajac sie co chwila.


Po kilkuset metrach spotkalismy dwojke turystow, ktorzy wybierali sie wlasnie w przeciwnym, niz nasz aktualny, kierunku. Ostrzeglismy ich rzetelnie, ze za rogiem czai sie niedzwiedz - i ze powinni uwazac; co najmniej tak jak my, ktorzy wracamy do samochodu i szukamy innej trasy. "That's smart thing to do" - powiedzial koles, po czym powrocili do wspinaczki w gore. No, to juz przesada! Nie bedzie tu ze mnie jakis Amerykaniec robil wala! I gral na moim polskim nosie w Swieto Niepodleglosci, robiac z siebie weterana! No way! Ruszylismy wiec (po krotkiej naradzie) za nimi, rozgladajac sie nerwowo, tupiac i rozmawiajac glosno o polskiej polityce - zeby wystraszyc zwierza. Cale szczescie, tego dnia spotkalismy juz tylko wiewiorki i sarny. A widok ze szczytu byl naprawde imponujacy (o czym mozna sie przekonac na zalaczonych obrazkach).