niedziela, 7 listopada 2010

If you're going to San Francisco





Los Angeles opuscilismy bez wiekszego zalu. W duzej mierze dlatego, ze zmeczylo nas porzadnie - raz - przez trudne do wytrzymania temperatury (wszyscy nas zapewniali, ze mamy wyjatkowe szczescie, bo o tej porze zwykle jest chlodniej. Oto, jak roznie mozna definiowac szczescie!); dwa - przez potezne odleglosci, przez ktore kazde wyjscie stawalo sie wielogodzinna wyprawa, ktorej znaczna czesc spedzalismy w autobusach lub na przystankach (rozklady okreslaja bowiem tylko przyblizona czestotliwosc jazdy - mozna wiec czekac i czekac). Bo i przestrzen jest ogromna. W LA mozna na palcach kilku rak policzyc drapacze chmur, a cala 10-cio milionowa ludnosc aglomeracji mieszka w niskich, najczesciej parterowych lub jednopietrowych domach. Powodem sa trzesienia ziemi. Ponoc sa one kazdego dnia, choc w wiekszosci niewyczuwalne. Za naszego pobytu bylo jedno o sile ponad trzech stopni, ale kilkadziesiat kilometrow od nas, wiec nic nie poczulismy, a o wszystkim dowiedzielismy sie z wiadomosci.

Brak zalu wynikal rowniez z faktu, ze wielkie symbole LA - takie jak Hollywood, czy Beverly Hills nie zrobily na nas wielkiego wrazenia, nie zachwycily, ani nie rzucily na kolana. w zasadzie nawet nie zatrzymaly uwagi na dluzej. Owszem, fajnie zobaczyc, zrobic zdjecie, ale szalu raczej wielkiego nie ma, jesli sie nie jest akurat gwiazda filmowa.

W LA bylismy przez cztery noce. Po dwoch spedzonych nad oceanem (dla przypomnienia - pokoj z widokiem na Pacyfik), przenieslismy sie w glab miasta (dokladnie do West Hollywood). Mialo nas to uchronic przed spedzaniem dnia w komunikacji miejskiej, ale - jak wspomnialam wczesniej - udalo sie srednio. Hostel, do ktorego trafilismy zakladal integracje w wieloosobowych pokojach. Byly to wiec pierwsze noce, ktore spedzilismy z towarzyszami. A w udziale przypadli nam: dwoch Japonczykow (jeden juz bodaj w trzecim zdaniu zapytal Bogusia, czy pali marihuane, drugi wygladal jak mlody Samuraj i w ogole sie nie odzywal) oraz para niesfornych Wietnamczykow, ktorzy do 2 w nocy robili pranie i prowadzili dyskusje, a od 6.30 postanowili zaczac sie pakowac, by kolo 8 polozyc sie znowu spac. Trudno, co zrobic. Moze takie maja zwyczaje. Hostel za to z misja - kazdego dnia oferuje zabawy integacyjne. My trafilismy na karaoke z BBQ, czyli "barbecue", [czyt. barbekju]; po polsku - grill, piknik.


Ostatniego dnia wybralismy sie do Aquarium of the Pacific, podobno jednego z wiekszych w Stanach. Mnie osobiscie wydawalo sie dosyc male, ale wrazenia i tak byly przednie. Do najlepszych nalezalo przygladanie sie karmieniu rekinow oraz - i tu uwaga, uwaga - glaskanie rekinow, plaszczek i rozgwiazd! To, co bardzo ciekawe w calym oceanarium, to mozliwosc dotykania, sprawdzania, poznawania przez doswiadczenie. Widzielismy tez male rekiny (z gatunku jajorodnych), rozwijajace sie w jaju, z ktorego usunieto czesc skorupki i zastapiono ja kawalkiem przezroczystego tworzywa. Bardzo ciekawe miejsce.


Wizyta z Los Angeles z pewnoscia kojarzyc sie nam bedzie jeszcze z jednym waznym wydarzeniem. Nie, gwiazdy zadnej nie spotkalismy. Za to - zupelnie niechcacy - trafilismy do miejsca, ktore okazalo sie prawdziwym rajem ...dla podniebienia. Pod jednym dachem zgromadzone zostaly kuchnie kilkunastu krajow!!! Prawdziwe, prowadzone przez rzeczywistych przybyszow, a nie przebranych Amerykanow. Pycha! Rozsmakowalismy sie w kuchni chinskiej i meksykanskiej i tylko zalowac mozemy, ze nie moglismy zaopatrzyc sie tam w jedzenie do konca naszego pobytu (tym bardziej, ze ceny niemal tak przyjemne, jak samo jedzenie, np. talerz chinszczyzny dla dwoch osob po 5pm (czyli 17-tej) kosztowal nas 3$!). Sama hala natomiast o dosc specyficznej estetyce. Na podlodze pelno trocin, plastikowe krzesla. Nawet chinski masaz z widokiem na bar.


Teraz jestesmy juz w San Francisco. Podroz zajela nam prawie 12 godzin (specjalnie wybralismy nieco dluzsza trase, zeby lepiej sie wyspac w autobusie). I jestesmy. Na razie to, co szczegolnie daje sie zauwazyc, to zmiana pogody. Temperatura z ponad 30 stopni spadla do ok. 15-20. Co ciekawe, pogoda taka utrzymuje sie tutaj przez caly rok. Mozna odniesc wrazenie, ze korzystaja z tego wszyscy bezdomni ze Stanow Zjednoczonych, ale ich ogromna liczba to przede wszystkim wynik tutejszej polityki spolecznej.


Nie jest to zreszta pierwszy eksperyment mieszkancow SF, po zbiorowym testowaniu LSD, doktryn komunistycznych (w teorii) czy uprzywilejowania gejow. Wola eksperymentowania przejawia sie zreszta rowniez pozytywnie, chocby w tym ze w miescie przecietnie na jednego mieszkanca przypada 10 razy wiecej restauracji niz w reszcie kraju.

San Francisco to mosty (ze slynnym Golden Gate na czele) oraz wzgorza. Ulice wznosza sie tu przez kilkaset metrow pod katem 45 stopni, by za chwile wrocic do poprzedniego poziomu. Spacer przez to przypomina gorskie wedrowki i tylko to, ze z wielu punktow w miescie mozna dojrzec linie oceanu, a takze poczuc wiejaca chlodna bryze, przypomina o morskim charakterze miasta.



Dzisiaj odwiedzilismy Exploratorium - sporej wielkosci "muzeum", w ktorym przez doswiadczenia mozna poznac prawa fizyki, geografii, chemii. Zeby dostac sie do wielu urzadzen, musielismy nie raz przeganiac dzieciaki, ktore maja tu prawdziwy raj, ale swoich doswiadczen tez porobilismy sporo i wyszlismy ostatni, po kilku godzinach zabawy.

Ps. Cos podobnego, w mniejszej skali oczywiscie, jest na gdanskich fortach - jesli ktos jeszcze nie byl, to szczerze polecamy!

1 komentarz:

  1. Podobne muzeum jest tez w Goteburgu UNIVERSEUM, tez przeganialismy dzieciaki ihihihihihi :) Pozdrawiamy - K&P

    OdpowiedzUsuń