sobota, 30 października 2010

New England

Ten przyjazd do Nowego Jorku nie byl najlepszym pomyslem. Teraz, kiedy mamy juz porownianie z innymi miastami, NYC objawil nam sie jako prawdziwa dzungla - dzika, glosna, brudna, ciemna, zatloczona i ...niezbyt ladnie pachnaca. Dziwne to bardzo, jak inaczej mozna odebrac to samo miasto. Jeszcze dwa tygodnie temu zachwycalo, dzisiaj przeszkadza w nim niemal wszystko. Przyznac jednak musimy, ze mamy to troche na wlasne zyczenie - w koncu przyjechalismy tu prosto z parku narodowego, gdzie jedynym halasem byl szum lasu i wodospadu, a w ciagu kilku godzin marszu nie spotykalismy nikogo na szlaku.

Tak wiec zetkniecie z miastem nie nalezalo do przyjemnych. Po wyjsciu z autobusu wpadlismy w wielki strumien ludzi, ktory robil z nami co tylko chcial. Niesieni przez ten strumien dotarlismy po dluzszym marszo-biegu (w ktorym kazde wypadniecie z rytmu konczylo sie nieprzyjemnymi skutkami - popchnieciami, szturchnieciami, lub co najmniej nerwowymi chrzaknieciami wspolbiegnacych) dotarlismy do Grand Station. Tam, wciaz otoczeni setkami ludzi biegnacych w roznych kierunkach, wskoczylismy do pociagu, by szybko sie z miasta wydostac.

Dzialo sie to w czwartkowy wieczor (dzisiaj jest juz sobota), a my sie ciagle trzymamy z daleka od Nowego Jorku. Mamy mocne postanowienie, zeby pojechac tam jutro i raz jeszcze sprobowac wziac udzial w gospelowej mszy, a wieczorem zobaczyc szalenstwa Halloween Parade.
Tymczasem bawimy w niewielkiej miejscowosci pod Stamford, w stanie - jak sie okazalo - Connecticut. Miejscowosc - polozona 50 mil od NYC - jest w zasadzie jego sypialnia. I to sypialnia tych, ktorzy wiedza, jak w ciagu dnia wyciagnac z metropolii porzadne pieniadze, a wieczorem wracac do ciszy, spokoju i delektowac sie pieknem tutejszej okolicy. Oczywiscie tak to wyglada w zalozeniach. W rzeczywistosci zdaje sie, ze ludzie ci nie za bardzo znajduja czas, by delektowac sie otaczajacymi ich skarbami natury. Nam wychodzi to swietnie.


Znalezlismy sie tu na zaproszenie Bogusia kolezanki - Very, rodowitej Portugalki, ktora przyjechala do Stanow w ramach programu au-pair. Pracuje wiec sobie w domu, ktory nam bardziej przypomina rezydencje i opiekuje sie dwiema corkami gospodarzy. My zostalismy uprzejmie przez nich przywitani (milo, choc zupelnie nie po polsku - kladlismy sie spac glodni jak wilki), wyposazeni w piekna sypialnie z oddzielna lazienka i zostawieni samym sobie. Na szczescie istnieje cos takiego jak wspolnota europejska, tak wiec Vera opiekuje sie nami jak wlasna rodzina - zabiera na imprezy Halloween, karmi, poi i jeszcze pokazuje przepiekna okolice wykorzystujac do tego zoltego Jeepa, nalezacego do rodziny. Jest przy tym prawdziwa reprezentantka poludniowej kultury - tzn. jest wprost nie do zdarcia. Gdy my po calym dniu padamy na twarz ze zmeczenia - ona planuje kolejna wyprawe, impreze albo wykorzystuje energie na praktyczne prace. Tak to wyglada nawet teraz, gdzie ja zaszylam sie w wygodny fotel i niemal przysypiam nad laptopem, Bogus nawet nie stwarza pozorow - po prostu zasnal (a jest 20!), a ona szoruje kuchnie i opowiada mi o dzisiejszej imprezie, na ktora wybieramy sie podobno za 2 godziny.



Ostatecznie z dzisiejszej imprezy rezygnujemy (my, Vera oczywiscie sie wybrala). Wciaz za to jestesmy pod wrazeniem imprezy wczorajszej, ktora odbywala sie w college'u, na ktorym Vera uczy sie angielskiego. Samo dotarcie na nia okazalo sie niezla przygoda, bo probujac odebrac inna au-pair z Brazylii, pogubilismy sie troche w okolicy i na miejsce zajechalismy z dwugodzinnym opoznieniem. (Brazylijka dojechala pozniej z kims innym). Przy samym wejsciu na dodatek, o maly wlos pocalowalibysmy klamke, gdyby Vera rozpaczliwie nie tlumaczyla kolejnym ochroniarzom, ze jestesmy studentami tegoz college'u, ale nie dostalismy jeszcze ID, ktore upowaznialo do wstepu.

Tego, jak wyglada amerykanska impreza Halloween nie dowiecie sie z filmow na HBO. Mylace okazalo sie, po pierwsze, ze obowiazek przebrania musi dotyczyc "strachow". Przeciwnie. Mezczyzni obierali stroje raczej dowolne (policjant, pilkarz, ksiadz, marynarz, niemowle, czlowiek-z-nagim-torsem), za to kobiety celowaly raczej w kostiumy, ktore przez swoj minimalizm w formie, podkreslaly fizyczna tresc. Przy czym sformulowanie 'skapo ubrane' trzeba tu rozumiec, jako 'niemal nagie'. A slowo 'kobiety' wymaga tez dodania, ze impreza byla bezalkoholowa, z uwagi na fakt, ze spora czesc imprezowiczow nie kupilaby nigdzie tegoz napoju (tutaj limit to 21 lat). Do tego trzeba dodac raczej specyficzny taniec. Dziewczyny przez caly niemal czas odwrocone byly tylem do (swoich chyba, ale nie tylko) chlopakow, mocno pochylone i wypietymi tylkami pocieraly intensywnie ich genitalia. Mozna bylo czasami odniesc wrazenie, ze to nie zabawa studencka, a orgia - i nie do konca wiedzielismy co jeszcze powstrzymuje wszystkich od zrzucenia z siebie reszty ubran. Co ciekawe, poniewaz bylismy w towarzystwie miedzynarodowym, zaskoczenie nie bylo bynajmniej domena konserwatywnych katoli z przedmurza chrzescijanstwa.


Jeszcze dwa zdania o mieszkancach okolicy. Z pewnoscia sa to bogaci ludzie. Wiekszosc z ich domow przypomina palace. Ten, w ktorym my jestesmy ma jakies 700-800 m2, 3 salony do roznych aktywnosci (jeden wyposazony jest w wielki kominek z roznem, drugi w podobnie wielki telewizor, trzeci zdaje sie byc miejscem do czytania). Kuchnia z czescia jadalna przypomina niejedno polskie mieszkanie. Do tego 5 czy 6 sypialni (kazda z lazienka), w piwnicy - pralnie, suszarnie, winiarnie, a do tego oczywiscie sprzety do nintendo wii itakietam. O ogrodzie nie bede wspominac, bo mi sie troche smutno robi. U nas 1/4 tego dobra to juz luksus szalony. Tak czy inaczej warto dodac, ze nasi gospodarze uchodza za jednych z biedniejszych w tej okolicy. Co ciekawe, wlascicielami tych posiadlosci sa tylko biali Amerykanie. Przedstawicieli mniejszosci mozna tu spotkac tylko w charakterze pracownikow.



Ekskluzywnego charakteru dodaje okolicy oddalony o kilkadziesiat kilometrow uniwerystet Yale. Campus w centrum miasta przeniesiony zostal zywcem z miast brytyjskich, a szacowne mury gromadza 11.000 studentow (czyli ze liczy sie jakosc, nie ilosc? jak to?) i dluga liste nazwisk absolwentow, w tym noblistow i prezydentow Stanow Zjednoczonych z G.W.Bushem wlacznie.






czwartek, 28 października 2010

Male podsumowanie

Znowu Nowy Jork!
Juz dwa tygodnie minely od czasu, gdy stad wyjechalismy. Jak z bicza strzelil! Taki powrot (choc tylko na chwile, bo w poniedzialek lecimy do LA) sklania do refleksji i podsumowan.

Co za nami?
22 dni na terenie USA, ponad 2200 przejechanych mil (ok. 3500 km) przez osiem stanow , dziewiec "schodzonych" i "zjezdzonych" miast (kolejne setki kilometrow), trzy wodospady (w tym jeden nie najwiekszy, za to chyba najbardziej popularny na swiecie), jeden park narodowy w Apallachach, jedna nieudana proba przekroczenia granicy z Kanada, kilka niebagatelnych muzeow i galerii, jedna konferencja w ONZ, troje goscinnych Polakow (pozdrawiamy!), przygotownia dyn do Halloween, jedno pranie w prawdziwej amerykanskiej laundromat, niejeden amerykanski obiad w fast food'zie, kilka porzadnych w "imigranckich" restauracjach, trzy msze - jedna w kosciele katolickim, druga o blizej nieokreslonym wyznaniu protestanckim i trzecia, niedoszla, w baptystycznym - gospelowym (w najblizsza niedziele drugie podejscie), osiem napotkanych sarenek, kilkadziesiat wiewiorek, jeden wynajety samochod, zadnego wypadku, zadnych wiekszych obrazen, zadnego konfliktu z prawem i zadnego wiekszego malzenskiego, za to duzo radosci, momentow fascynacji i zachwytow.

Do tego ponad 1600 wyswietlen tego bloga. :)



View Larger Map

środa, 27 października 2010

Shenandoah Park



Witamy po przerwie. Troche nas nie bylo, ale to tylko dlatego, ze wyjechalismy ze stolicy i ruszylismy do parku Shenandoah, gdzie - jak to w parku narodowym - internet to dobro deficytowe.


Ostatni dzien w stolicy uplynal nam pod znakiem dwoch waznych wydarzen. Pierwsze, to wizyta w kolejnych bardzo ciekawych muzeach - American Art Museum (z zachwycajacymi kolekcjami malarskimi dziewietnastego i dwudziestego wieku oraz National Archives (gdzie pochylilismy sie przed oryginalnymi dokumentami, dajacymi mocne podwaliny amerykanskiej demokracji - deklaracja niepodleglosci, konstytucja USA i Bill of Rights + Magna Carta Libertatum z 1215 roku zakoszona Anglikom na
dokladke). Drugie wazne wydarzenie (wszystkich milosnikow sztuki przepraszamy za zestawienie go z wizyta w muzeach) to nasza pierwsza wyprawa do publicznej laundromat (pralni). Jakkolwiek brzmi banalnie, wydarzenie to obfitowalo w emocje i okazalo sie dobra zabawa (przy okazji zakonczylo sie pelnym sukcesem - czystymi ubraniami).

Co dalej?

Znalezlismy sie w RAJU! Shenadondoah National Park! Na pewno wlasnie tak wyglada raj jesienia! Chyba tylko poeci potrafiliby opisac piekno tego miejsca. Nie bedziemy sie porywac na to, bo wiecej z tego bedzie wstydu niz pozytku.


Shenandoah to park polozony w Appalachach, 70 mil na zachod od Waszyngtonu. Przez jego srodek (z polnocy na poludnie) przebiega Skyline Drive - piekna asfaltowa trasa (105 mil), dzieki ktorej uroki parku podziwiac mozna nie wysiadajac z samochodu. Nasz przewodnik twierdzi, ze 90 procent odwiedzajacych park korzysta z tego przywileju i nie podejmuje wyzwania odstawienia swego wehikulu badz opuszcza go tylko na chwile, by uwiecznic piekne widoki na jednym z kilkudziesieciu punktow widokowych. Nalezymy zatem do nielicznej mniejszosci, ktora podjela sie przemierzenia kilku szlakow (wszystkie licza ok. pieciuset mil) i poczucia zapachu lasu (zapachu, ktory zapiera dech!) i zobaczenia pieknych wodospadow. Park Shenandoah daje tez poczatek Appalachian Trail - 2200-milowego szlaku pieszego i blisko 500-milowej asfaltowej Blue Ridge Parkway - trasy biegnacej lancuchem gorskim, ktorej Skyline jest przedluzeniem.


Jak sie tu znalezlismy?

Najnormalniej w swiecie wynajelismy samochod i przyjechalismy. Brzmi zupelnie normalnie, a nie brakowalo emocji i stresow. Malzonek moj pierwszy raz od kilku lat siadl bowiem za kierownica i... okazalo sie, ze ma dar i jezdzi jak rajdowiec! Kto zna, ten sie pewnie nie dziwi.


Co do sposobu dostania sie w gory, wydaje sie, ze samochod jest jedynym srodkiem, bo transport publiczny chyba tu za czesto nie zaglada. Samo podrozowanie samochodem sprawia nam oczywiscie ogromna radosc. Poza ogolnymi wygodami, ktore daje (np. nie musimy taszczyc naszych plecakow z jednej stacji na druga), pozwala odkryc uroki Virginii, ktore pewnie trudniej dostrzec z pociagu czy autobusu. Cudownie sie zlozylo, bo jest to chyba najpiekniejszy stan, w ktorym dotychczas bylismy. Gory rozrzucone po horyzoncie, zloto-czerwone drzewa w lasach lub pojedynczo w malych miasteczkach skladajacych sie z bialych domow. Do tego, co trzecia stacja radiowa gra jeden z dwoch rodzajow muzyki - country albo western. Bajka!



Wydaje sie tez, ze mamy sporo szczescia, bo mozliwosc podziwiania urokow jesiennej Virginii nie bedzie trawala dlugo. Po burzy, ktora przeszla nad parkiem w nocy, golym okiem zauwazamy, ze barwa parku bardzo sie zmienila. Jeszcze wczoraj - zywe kolory jesieni, coraz czesciej przetykane sa nagimi drzewami, ktore w wyniku walki z podmuchami naprawde gwaltownego wiatru, stracily cale swoje przybranie. Potwierdzaja to przewodniki po parku, wedlug ktorych najlepszy czas na podziwianie jesieni to polowa pazdziernika. Prawdziwi z nas szczesciarze!


P.S. Dla wtajemniczonych - Virginia jest pierwszym stanem, gdzie spotkalismy Food Lion'a. Wspomnienia ozyly :)








sobota, 23 października 2010

Miasto kolumn

Na poczatku zart. Zart-pytanie:
Na jakiej czesci ciala prezydenta wzorowano sie, projektujac Washington's Monument?



Po drugim dniu zwiedzania stolicy USA wiemy juz na pewno - trudno nie uznac Waszyngtonu za jedno z najbardziej reprezentacyjnych i zadbanych miast sposrod tych, ktore dane nam bylo zobaczyc w zyciu (czy to w realu, czy mniej namacalnie). Szerokie ulice, niskie zabudowania (w porownaniu z innymi amerykanskimi miastami; najwyzsza budowla jest wspomniany na poczatku monument), liczne zielone miejsca powoduja, ze w Waszyngtonie oddycha sie pelna piersia, a dostep do swiatla jest niemal niezaklocony (co jest bardzo duzym luksusem po wizytach w NYC czy nawet Chicago, gdzie centra finansowo-biznesowe tona w polmroku, a promienie sloneczne niemal nie maja szans na dotarcie do zwyklego smiertelnika przemieszczajacego sie miedzy wiezowcami). Dodatkowo sprawe ulatwia fakt, ze niemal wszystkie budynki sa biale lub do bieli zblizone (dodatkowo - tak na marginesie - wyposazone sa w ogromne schody i wielkie, majestatyczne kolumny, wiec momentami czujemy sie bardziej grecko niz amerykansko). Doceniamy to szczegolnie mocno, zwazywszy na fakt, ze pogoda jest przepiekna i bardziej przypomina polskie lato, niz pozna jesien (dzisiaj np. mielismy tu ponad 20 stopni).


Za nami bardzo intensywny dzien, ktory uplynal w wiekszosci pod znakiem muzeow (Warto podkreslic, ze wszystkie muzea w stolicy, a jest ich tu bardzo wiele, sa za darmo. Oczywiscie jestesmy za to Amerykanom bardzo wdzieczni, choc wiemy, ze z ich utrzymaniem maja coraz wieksze problemy). Zaczelismy dosc ostro, bo od Holocaust Memorial. Zbior materialow - wprost imponujacy; z bramami z polskich miast wlacznie. Forma przedstawienia - calkowicie multimedialna (bardzo przypominajaca Muzeum Powstania Warszawskiego). Aspekt polski mocno rozwiniety, choc zal ogromny, ze w takim trudnym aspekcie. Muzeum zdecydowanie nalezy do kategorii "must see", z zastrzezeniem, ze trzeba zarezerwowac na nie dobrych kilka godzin.


Potem ruszylismy do Muzeum Historii Naturalnej - najczesciej odwiedzanego przez turystow obiektu. Co tutaj? Glownie wypchane zwierzeta badz ich szkielety. Pewnie bardziej ciekawe byloby wybranie sie do porzadnego zoo, gdyby nie rozmach i zasoby muzeum, ktore niemal rzucaja na kolana (od prawdziwych szkieletow dinozaurow po wspolczesne zwierzeta zyjace na wszystkich kontynentach), a takze fantastyczny sposob ich prezentacji (efektowny i edukacyjny zarazem - bawiac uczy, uczac bawi). Kolejnych kilka godzin wyjetych z zycia.




Dzisiaj zjedlismy tez bodaj pierwszy, iscie amerykanski obiad. Innymi slowy - odwiedzilismy McDonalda. A dzieki promocji, ktora teraz obowiazuje przy wiekszosci zamowien - wygralismy jeszcze lody i frytki. Wow! Musimy tam wrocic!



czwartek, 21 października 2010

Stolyca



Po dlugiej podrozy dotarlismy do stolicy. Po drodze odwiedzilismy Cleveland, w ktorym narodzil sie Rock'n'Roll. Chodzi dokladniej o samo pojecie - uzyl go jako pierwszy dj lokalnej radiostacji, a Cleveland dzisiaj to eksploatuje jak sie da, probujac przyciagnac do siebie turystow. Swiadczy o tym chocby wielkie visitors center w centrum miasta i Rock'n'Roll Hall of Fame, w ktorym przechowywane sa takie dobra kultury, jak okulary Ray'a Charles'a czy Porsche Janis Joplin. Nie bylismy - wiemy to z przewodnika. Poza tym Cleveland to raczej srednio ciekawe miasto. Na naszej mapie znalazlo sie tylko z uwagi na kursujace do niego Megabusy.



Kolejnym przystankiem byl Pittsburgh, do ktorego musielismy dojechac Greyhoundem (amerykanskim pksem). Podobnie jak siostrzane przedsiebiorstwo Amtrak, najwyrazniej nie daje sobie rady z ogromem zadan i w trase wyjechalismy z ponad godzinnym opoznieniem, choc Cleveland bylo pierwszym przystankiem na trasie. Ona sama okazala sie za to niezwykle malownicza, szczegolnie juz przed samym Pittsburghiem, ktory polozony jest miedzy zalesionymi wzgorzami, w rozwidleniu rzeki. Do miasta wjezdza sie jednym z kilkunastu wiszacych nad nia mostow, ktorych jest tu ponoc najwiecej w calym kraju. Samo miasto - jak zwykle miasto amerykanskie. Troche drapaczy chmur, zabytkow sprzed dwoch wiekow. Bez szalenstw.

Bez wiekszego zalu wyruszylismy zatem do Philly, w ktorej mielismy przesiadke do Waszyngtonu. Przesiadka o tyle niekomfortowa, ze trzygodzinna w srodku nocy. Dobrze, ze tuz obok byl dworzec, jeden z piekniejszych i pokazniejszych jakie widzielismy. Co prawda panowie policjanci probowali nas wyprosic z hali, twierdzac ze w nocy jest otwarty tylko dla osob z biletem na pociag, ale poratowal nas czynny cala dobe McDonald's - nakarmil i napoil ciepla herbata.






Z samego rana dojechalismy do Washington DC. Po sniadaniu w centrum (smazona cebula i ziemniaki, do tego cos a'la jajecznica) pojechalismy do naszego hostelu, ktory okazal sie malym domkiem niemal na przedmiesciach. Po drzemce wybralismy sie na maly rekonesans, przynajmniej w zalozeniach. Ostatecznie skonczylo sie na calkiem sporym spacerze, burrito i wysluchaniu wykladu pod Bialym Domem o tym, ze Obama siedzi w kieszeni krolowej brytyjskiej. Jutro zglebiamy szczegoly!


My kind of town



Nie mielismy zbyt wiele czasu na przyjrzenie sie miastu o dosc zastanawiajacej nazwie "Kalamazoo". Ograniczylismy sie do krotkiego spaceru po downtown i odwiedzenia kilku sklepow z winami. Wszystko dlatego, ze dosc szybko dostalismy sie pod opiekuncze skrzydla Gosi - przez osiem lat mieszkanki Chicago, od miesiaca - mieszkanki Kalamazoo, z pochodzenia grajewianki. Jak powszechnie wiadomo, grajewianie to najbardziej pewna i goscinna czesc polskiego spoleczenstwa. Dla mnie to oczywiscie nic nowego. Bogus utwierdzil sie w tym po tej wizycie, prawda?








Opiekuncze skrzydla Gosi sprawily, ze Kalamazoo opuszczalismy jak nowo narodzeni - wyprani, umyci, wyspani, najedzeni i w dobrych nastrojach. Zanim jednak to nastapilo - dane nam bylo skosztowac troche zycia w iscie amerykanskim stylu. Pancake'sy na sniadanie (prawdziwe - z proszku, rozrobione tylko woda, idealnie przyrumienione, bez zadnej grudki) z syropem klonowym, na jeden obiad - kuchnia indonezyjska, na drugi - grecka (w Stanach nawet w niewielkich miastach funkcjonuja restauracje prowadzone przez przybyszow z calego swiata). Wieczorem - wyjatkowa zabawa przy wycinaniu dyni (halloween tuz tuz), potem gra w bilard i nintendo wii do poznych godzin nocnych (warto wspomniec, ze zarowno bilard, jak i wii stanowily wyposazenie goszczacego nas domu). No coz - gdzie, jak nie w Ameryce!!!


Kalamazoo i okolice wydaja sie prawdziwym rajem dla milosnikow przyrody, ciszy i spokoju. Polozone w poblizu pieknych jezior, otoczone lasami (teraz wyjatkowo urzekajacymi, z racji na zlota polska jesien) z mnostwem dzikiej zwierzyny (Prawdziwa atrakcja sa zyjace tu skunksy. Rozjechane przez samochod - co sie niestety dosc czesto zdarza - potrafia intensywnie przypominac o swoim bylym istnieniu jeszcze przez dlugi czas).
W drodze do Chicago, oddalonego od Kalamazoo o jakies 130 mil (200 km), zajechalismy do przydroznej winiarnii. Piekne miejsce - duzy wybor miejscowego wina, przesympatyczna obsluga, degustacja za darmo, ceny przyjazne, nawet po przeliczeniu na zlotowki. Duza przyjemnosc! Szkoda, ze w Polsce takich brak.


Chicago przywitalo nas piekna, ciepla pogoda, co na "windy city" jest niemalym szczesciem (od 1 listopada do konca marca na przystankach kolejki zaczynaja dzialac ogrzewane wiaty). Oboje z Marta mielismy pewne wyobrazenie tego miasta, nawet zblizone. I oboje musielismy ukorzyc sie na brzegu Lake Michigan. Centrum zlozone z drapaczy chmur (tzw. loop, od petli kolejki miejskiej, ktora wije sie kilka metrow nad glowami przechodniow) jest na tyle male, ze nie przytlacza, na tyle jednak duze, ze jego panorama urzeka. Do tego wspomniany Lake. Ale coz to za "lake", jesli po horyzont tylko woda! W regionie "Great Lakes", w ktorego sklad wchodzi rowniez ten zbiornik, znajduje sie 20% swiatowych zasobow pitnej wody. Za kilkadziesiat lat moze bedzie to zrodlem wiekszego bogactwa niz resztki ropy. Wracajac do tematu - Chicago is our kind of town. Odpowiednio duze, zeby przebierac w ofercie kulturalno-kulinarnej, a jednoczesnie pozwalajace w kazdej chwili na nabranie dystansu do siebie i chwile wytchnienia.


W Chicago znowu korzystalismy z gosciny Rodakow (zywia y bronia). Tym razem Kasi i Michala, ktorzy dzielnie studiuja kanony prawa w tym miescie - moglismy wiec przy okazji posluchac chociaz o zyciu studenckim. Na doswiadczenie go juz nie te lata. A i w krzyzu strzyka.


Chcielismy zlozyc poklon na Jackowie, jako zywym pomniku zaradnosci narodowej (w Chicago mieszka ok. miliona osob pochodzenia polskiego). Znalezienie go nie bylo jednak proste bez mapy. Ciagle trafiajac na wazne punkty (Polish American Museum, Polish Broadway), serca nie odkrylismy. Co do samych studentow natomiast, Chicago sprawia wrazenie narodowej kuzni magistrow - na kazdym rogu University, a przynajmniej College. Najczesciej prawniczy zreszta.


Chicago, choc nie tak turystyczne jak Nowy Jork, nie pozwala jednak sie nudzic. Oprocz spacerow po wybrzezu i niekonczacych sie parkach, mielismy tez niewatpliwa przyjemnosc wypic kawe i zjesc prawdziwy chicagowski cheesecake na 96. pietrze Hancock Center. Przyjemnosc jeszcze wieksza dla kobiet, ktore ze swej toalety moga podziwiac najlepsza panorame miasta nie tylko w tej restauracji, ale w ogole. Ja, skuszony zdjeciami ktore zrobila "u siebie" Marta, musialem poprzestac na zwyklych czynnosciach, bo choc meska toaleta sasiaduje z damska drzwi w drzwi, to okna tam nie uswiadczysz (magia!). W ogole Chicago to strasznie sfeminizowane miasto. No bo widzial kto budynek o ksztalcie nie fallicznym, tylko waginalnym? Widzial. W Chicago wlasnie.

Z drugiej strony, moglem przejsc sie po schodach na ktorych krecona byla strzelanina w filmie Nietykalni (nie wygladaja w rzeczywistosci tak okazale; w zasadzie to w ogole nie sa okazale, tylko schowane gdzies z boku Union Station) i wypic piwo w ulubionej knajpie Ala Capone, gdzie kasy i wystroj pamietaja jego czasy (a klientow wita mala tabliczka "Niema Schlitza, niema piwa" - pisownia oryginalna; choc Schlitza z kija faktycznie juz nie ma). Od ponad piecdziesieciu lat jest za to co wieczor jazz na zywo.

Teraz jedziemy juz do Cleveland, ktory jest przystankiem przed Washington DC. Na droge wzielismy Chicago Tribune (sprzedawca przekonal nas okrzykami: "najtansza pamiatka; pokaz rodzinie gdzie byles!"), ktorej prenumeratorem byl juz Abraham Lincoln, i pedzimy Interstate 90 w Megabusie.


View Larger Map