czwartek, 7 października 2010



Juz dzis wiemy..., ze nie bedzie latwo! Pierwszy dzien w Nowym Jorku pokazuje, ze zachowanie ciaglosci naszego bloga stoi pod znakiem zapytania. Znak ten jest o tyle duzy, ze pisanie bloga wymyslila sobie para osob, ktore z wszelkiego typu dziennikami ma do czynienia tylko wtedy, gdy je czyta i gdy ich autorstwo przypisuje sie komus zdecydowanie innemu. Jesli dodamy do tego fakt, ze jestesmy w Nowym Jorku - miescie, ktore nigdy nie spi i ktorego niemal kazda ulica/przecznica jest wprost fascynujaca - to znak zapytania rozrasta nam sie do wymiarow niespotykanych :)
Ale sprobujemy... Dzisiaj na przyklad pomaga nam fakt, ze Malzonek moj jest porzadnie przeziebiony i organizm jego - skadinad wybitny - odmowil posluszenstwa juz w okolicach 5 p.m., czyli naszej tradycyjnej polskiej 17.
Tak wiec jest chwila na przypomnienie sobie, co sie zadzialo do tego czasu.

W Nowym Jorku jestesmy od wczorajszego popoludnia, kiedy wyladowalismy na jednym z najwiekszych lotnisk swiata - JFK. Szybko przemknelismy obok ponurego celnika, na ktorego stanowisku pracy (nazwijmy to budka) widnial przekonujacy napis, ze jest twarza narodu (We are the face of the nation!), nie wierzac zupelnie, ze tak faktycznie owa twarz wyglada. Potem chwila stresu, czy Szwajcarzy na pewno nie przywlaszczyli sobie naszych kuszacych plecakow podroznych - i wkroczylismy na teren Stanow Zjednoczonych Ameryki Polnocnej!!!



John F. Kennedy Airport to zjawisko zupelnie przyjemne. Osiem terminali obslugujacych najwieksza w Ameryce liczbe miedzynarodowych lotow, pomiedzy ktorymi mozna sie wygodnie i za darmo przemieszczac specjalnymi pociagami. Lekko przytlacza swoja wielkoscia, choc - jak sie okazuje (dla mnie zreszta juz po raz drugi) - zgubic sie tam nielatwo.

(i tu oddaje glos Malzonkowi memu jedynemu...)

Za 5 USD przesiadamy sie na linie nowojrskiego metra, ktorym docieramy po kilku przesiadkach w poblize naszego noclegu. Na jednej ze stacji przesiadkowych wynurzamy sie na powierzchnie, zadzierajac glowy i patrzac na wiezowce wyrastajace setki metrow w gore. Najwazniejszy w tym momencie jest jednak nocleg, wiec wracamy pod ziemie (cisnie sie na usta "jak szczury", bo gryzoni tych jest w NYC mnostwo - do tej pory naliczylismy kilka w metrze, a jestesmy dopiero kilkadziesiat godzin... Podobno na jednego mieszkanca NY przypada 2,5 szczura, zatem jest szansa, ze jeszcze niejednego spotkamy).

Noclegownia okazuje sie cokolwiek podejrzana, ale raczej z prawnego punktu widzenia (plakaty na scianach informuja, ze nasze apartamenty korzystaja z luki w nowojorskim prawie z 1954 roku, ktore pozwala na wynajmowanie ich po kosztach pokojow przez organizacje religijne; dlatego tez kolejne kilka plakatow zawiera magiczne slowa "midrash" oraz informacje o synagogach, choc Zydow w przestrzeni kilku przecznic ciezko uswiadczyc). Same pokoje, mimo ze klaustrofobicznie ciasne, sa czyste i zadbane.

Nasza pierwsza wyprawa to Times Square noca. A dokladniej wieczorem, bo jet lag daje sie we znaki i o 19 (czyli "naszej" 1) jestesmy jak uderzeni obuchem. Dla ratowania resztki sil posilamy sie nowojorskim hot-dogiem. Mozliwe, ze po raz ostatni, z uwagi na jego smak. Times Square pelen ludzi; setki turystow przemierzajacy ten oswietlony poteznymi reklamami trakt; naganiacze na sceny broadwayowskie; robotnicy; policjanci. Tutaj dlugo jeszcze nikt nie zasnie, ale my poddajemy sie szybko i po 22 spimy juz w naszym apartamencie na Manhattanie.






Kolejny dzien zaczyna sie dla nas wczesnie; duzo wczesniej, niz zakladalismy nastawiajac budzik. Dzieki temu mozemy slyszec jak budzi sie tez miasto. W nocy (przynajmniej w naszej okolicy) raczej spokojne, od szostej zaczyna pobrzmiewac silnikami samochodow i klaksonami, ktorych nowojorczycy uzywaja ciagle i bez wiekszego sensu (skoro i tak wszyscy stoja w korku). Kilka przecznic dalej kupujemy nasze pierwsze amerykanskie sniadanie - bajgle (gumowate i slone) z serkiem Philadelphia i maslem orzechowym.

Pozywieni wyruszamy w droge. Zaczynamy nie od Statuy i Empire State, ale od mostu Brooklynskiego. Panorama niesamowita. Sam most - piekny. Przewodnik Lonely Planet prowadzi nas (i pare innych osob, ktorych z tymi samymi mapami w rekach) po uroczych uliczkach Brooklyn Heights, a pozniej do malego parku pomiedzy Brooklyn Bridge i Manhattan Bridge.
Zdjecia bedziemy podziwiali z zauroczeniem, ale do wypoczynku nie jest to najlepsze miejsce - glosne z powodu duzego ruchu samochodowego na mostach, dodatkowo co pare minut przytlacza przejezdzajaca jednym z nich kolej. "Lokalsom" to srednio przeszkadza, bo jest ich tu sporo.

Zaglebiamy sie metrem w serce Brooklynu. Na jednej ze stacji bystrze zauwazamy juz w tunelu, ze dominujacym kolorem skory wokol nas bynajmniej nie jest bialy. Faktycznie, okoliczne ulice tetnia rapem, soulem i gospelem - granymi z wielkich boombox'ow przez sprzedawcow przegrywanych plyt. Dookola przelewaja sie tlumy ludzi. Przez najblizsze kilka godzin jedyna biala osoba, ktora widze jest Marta - moja Malzonka.

Kolejny brooklynski przystanek to Greenpoint. Roznice w ludziach zauwazamy juz w wagonach metra i na kolejnych stacjach, na ktorych pojawiaja sie starsze panie z mocna trwala. Na powierzchni wita nas apteka Chopin, Bakery Rzeszowska i miesny Kiszka. Do tego latynos sprzedajacy polska prase (polowa empiku). Okolica raczej przemyslowa, wiec po szybkiej kawie w Starbucksie wracamy odpoczac na East Side.

Jutro kolejny dzien wrazen. Zaczynamy od ONZ.





1 komentarz: