czwartek, 21 października 2010

My kind of town



Nie mielismy zbyt wiele czasu na przyjrzenie sie miastu o dosc zastanawiajacej nazwie "Kalamazoo". Ograniczylismy sie do krotkiego spaceru po downtown i odwiedzenia kilku sklepow z winami. Wszystko dlatego, ze dosc szybko dostalismy sie pod opiekuncze skrzydla Gosi - przez osiem lat mieszkanki Chicago, od miesiaca - mieszkanki Kalamazoo, z pochodzenia grajewianki. Jak powszechnie wiadomo, grajewianie to najbardziej pewna i goscinna czesc polskiego spoleczenstwa. Dla mnie to oczywiscie nic nowego. Bogus utwierdzil sie w tym po tej wizycie, prawda?








Opiekuncze skrzydla Gosi sprawily, ze Kalamazoo opuszczalismy jak nowo narodzeni - wyprani, umyci, wyspani, najedzeni i w dobrych nastrojach. Zanim jednak to nastapilo - dane nam bylo skosztowac troche zycia w iscie amerykanskim stylu. Pancake'sy na sniadanie (prawdziwe - z proszku, rozrobione tylko woda, idealnie przyrumienione, bez zadnej grudki) z syropem klonowym, na jeden obiad - kuchnia indonezyjska, na drugi - grecka (w Stanach nawet w niewielkich miastach funkcjonuja restauracje prowadzone przez przybyszow z calego swiata). Wieczorem - wyjatkowa zabawa przy wycinaniu dyni (halloween tuz tuz), potem gra w bilard i nintendo wii do poznych godzin nocnych (warto wspomniec, ze zarowno bilard, jak i wii stanowily wyposazenie goszczacego nas domu). No coz - gdzie, jak nie w Ameryce!!!


Kalamazoo i okolice wydaja sie prawdziwym rajem dla milosnikow przyrody, ciszy i spokoju. Polozone w poblizu pieknych jezior, otoczone lasami (teraz wyjatkowo urzekajacymi, z racji na zlota polska jesien) z mnostwem dzikiej zwierzyny (Prawdziwa atrakcja sa zyjace tu skunksy. Rozjechane przez samochod - co sie niestety dosc czesto zdarza - potrafia intensywnie przypominac o swoim bylym istnieniu jeszcze przez dlugi czas).
W drodze do Chicago, oddalonego od Kalamazoo o jakies 130 mil (200 km), zajechalismy do przydroznej winiarnii. Piekne miejsce - duzy wybor miejscowego wina, przesympatyczna obsluga, degustacja za darmo, ceny przyjazne, nawet po przeliczeniu na zlotowki. Duza przyjemnosc! Szkoda, ze w Polsce takich brak.


Chicago przywitalo nas piekna, ciepla pogoda, co na "windy city" jest niemalym szczesciem (od 1 listopada do konca marca na przystankach kolejki zaczynaja dzialac ogrzewane wiaty). Oboje z Marta mielismy pewne wyobrazenie tego miasta, nawet zblizone. I oboje musielismy ukorzyc sie na brzegu Lake Michigan. Centrum zlozone z drapaczy chmur (tzw. loop, od petli kolejki miejskiej, ktora wije sie kilka metrow nad glowami przechodniow) jest na tyle male, ze nie przytlacza, na tyle jednak duze, ze jego panorama urzeka. Do tego wspomniany Lake. Ale coz to za "lake", jesli po horyzont tylko woda! W regionie "Great Lakes", w ktorego sklad wchodzi rowniez ten zbiornik, znajduje sie 20% swiatowych zasobow pitnej wody. Za kilkadziesiat lat moze bedzie to zrodlem wiekszego bogactwa niz resztki ropy. Wracajac do tematu - Chicago is our kind of town. Odpowiednio duze, zeby przebierac w ofercie kulturalno-kulinarnej, a jednoczesnie pozwalajace w kazdej chwili na nabranie dystansu do siebie i chwile wytchnienia.


W Chicago znowu korzystalismy z gosciny Rodakow (zywia y bronia). Tym razem Kasi i Michala, ktorzy dzielnie studiuja kanony prawa w tym miescie - moglismy wiec przy okazji posluchac chociaz o zyciu studenckim. Na doswiadczenie go juz nie te lata. A i w krzyzu strzyka.


Chcielismy zlozyc poklon na Jackowie, jako zywym pomniku zaradnosci narodowej (w Chicago mieszka ok. miliona osob pochodzenia polskiego). Znalezienie go nie bylo jednak proste bez mapy. Ciagle trafiajac na wazne punkty (Polish American Museum, Polish Broadway), serca nie odkrylismy. Co do samych studentow natomiast, Chicago sprawia wrazenie narodowej kuzni magistrow - na kazdym rogu University, a przynajmniej College. Najczesciej prawniczy zreszta.


Chicago, choc nie tak turystyczne jak Nowy Jork, nie pozwala jednak sie nudzic. Oprocz spacerow po wybrzezu i niekonczacych sie parkach, mielismy tez niewatpliwa przyjemnosc wypic kawe i zjesc prawdziwy chicagowski cheesecake na 96. pietrze Hancock Center. Przyjemnosc jeszcze wieksza dla kobiet, ktore ze swej toalety moga podziwiac najlepsza panorame miasta nie tylko w tej restauracji, ale w ogole. Ja, skuszony zdjeciami ktore zrobila "u siebie" Marta, musialem poprzestac na zwyklych czynnosciach, bo choc meska toaleta sasiaduje z damska drzwi w drzwi, to okna tam nie uswiadczysz (magia!). W ogole Chicago to strasznie sfeminizowane miasto. No bo widzial kto budynek o ksztalcie nie fallicznym, tylko waginalnym? Widzial. W Chicago wlasnie.

Z drugiej strony, moglem przejsc sie po schodach na ktorych krecona byla strzelanina w filmie Nietykalni (nie wygladaja w rzeczywistosci tak okazale; w zasadzie to w ogole nie sa okazale, tylko schowane gdzies z boku Union Station) i wypic piwo w ulubionej knajpie Ala Capone, gdzie kasy i wystroj pamietaja jego czasy (a klientow wita mala tabliczka "Niema Schlitza, niema piwa" - pisownia oryginalna; choc Schlitza z kija faktycznie juz nie ma). Od ponad piecdziesieciu lat jest za to co wieczor jazz na zywo.

Teraz jedziemy juz do Cleveland, ktory jest przystankiem przed Washington DC. Na droge wzielismy Chicago Tribune (sprzedawca przekonal nas okrzykami: "najtansza pamiatka; pokaz rodzinie gdzie byles!"), ktorej prenumeratorem byl juz Abraham Lincoln, i pedzimy Interstate 90 w Megabusie.


View Larger Map

1 komentarz: